Upokorzenie

Tytuł mało oryginalny. Tytuł mało lotny. Tytuł mało tajemniczy. Tytuł całkiem do dupy.

Tak samo do dupy, jak to, co mnie ciśnie. Nienawidzę się dziś. Pluję na siebie, sączę jad. Sączę jad jak drinka przez słomkę. Sączę, jak ten atakujący wyimaginowane przez nalanego wędkarza bobry, surrealistyczny 6-metrowy wąż, którego szuka połowa służb od strasznych zwierząt w tym popieprzonym mieście. I truję się myślami jak dymem tytoniowym. Dałam się upokorzyć. Ty dwa razy. On raz. A tak naprawdę wiele razy. Moimi rękoma w dodatku. Teraz znów upokarzam sama siebie. Kolejny raz. Prosząc samą siebie o coś, czego nie powinnam w ogóle chcieć. O coś, czego chcenie mnie niszczy. Mając poczucie, że moja intencja, w której teraz się modlę, jest ZŁA. Nie taka. Że nie powinna taka być. Że powinna być inna. Mądrzejsza. Ale w sumie mam wprawę w byciu nie taką. I wciąż myślę, co mi szepcze zły, a gdzie w tym jest Bóg. Wiara jest tak prosta, gdy jest się dzieckiem… szanuj ojca swego i matkę swoją… nie chodź na jabłka do sadu sąsiada…

Upokarza mnie to, że mnie zostawił. Że okazałam się niegodna. Że moje jestestwo nie pasowało do jedynie słusznych schematów. Upokarza mnie to, że nie chciałam tego do siebie dopuścić. Upokarza mnie to, że nie byłam tak naprawdę kochana. Upokarza mnie to, że Ty mnie zostawiłeś w takim momencie. Że pozwoliłam sobie na tę nagość emocjonalną. Upokarza mnie to, co wtedy napisałam. Bo właśnie dlatego wciąż stoję przed Tobą naga. A Ty możesz ze śmiechem rzucić we mnie pestką. Ona też. Ona tym bardziej. Upokarza mnie, że się do Ciebie przywiązałam. Pokazałam Ci wszystko. Całe swoje wnętrze. I największe pragnienia. I teraz czuję się jak szmata.

Upokarza mnie to, że ciągle do Ciebie piszę. Że nie umiem splunąć przez lewe ramię i pójść do przodu. Że klucz, który wydawało mi się, że wyrzuciłam, nadal leży w kieszeni. Upokarza mnie to, że mając go w kieszeni, zdzieram połamanymi paznokciami farbę z drzwi. Nienawidzę Cię dziś tak bardzo, jak siebie. Ale jutro już będę nienawidzić tylko siebie. Ty znów będziesz mnie słusznie upokarzał. Bo mnie się należy.

Upokarza mnie to, że jestem dla Ciebie NIKIM. Bo tylko NIKOGO można tak potraktować. Nie czuję się samotna. Czuję się wściekle niezrozumiana. Zostawiona samej sobie z tym pieprzonym bólem odepchnięcia. Bólem, który jest tak ogromny, że nie pozwala się nawet wykrzyczeć. Upokarza mnie to, że pomimo tego, ja ciągle nie mogę odpuścić. Że nie umiem pójść dalej. Że moja samoocena jest zależna od tego, czy jesteś, i co o mnie sądzisz. Wbrew temu, co łatwo sobie możesz nadbudować – to nie uzależnienie od Ciebie. To uzależnienie od akceptacji drugiego człowieka.

Wciąż staram się przekonać, że Ty jesteś tylko ideałem, z którym nie masz nic wspólnego. I dupa. Nadal upokarzają mnie własne wyobrażenia. Nadal upokarzają mnie własne pragnienia. Upokarza mnie odrzucenie. Pochlebia Ci to? Powinno.

Kim jestem? Kim się stałam? Upokarza mnie to, kim byłam. Jaka byłam. Jakie to było śmieszne. Ta ocena moich zeszłorocznych przeżyć. Już teraz nie oceniam. Niczego. Mogę subiektywnie być przeczołgana. Ale nigdy już nie powiem, że gorzej być nie może. Nigdy nie powiem, że NIGDY i że ZAWSZE. Już ZAWSZE zaprzeczę sama sobie, mówiąc, że nigdy, nie powiem ZAWSZE i NIGDY. Nigdy nie powiem, że to był przełom. Bo po przełomie przychodzi coś, czego nie da się z niczym porównać. I wtedy myślisz: Nie. To nie mógł być przełom. Bo zawsze może być gorzej. Namotałam. Nie rozplączę. Mam to w dupie. Zastanawiam się tylko czasem, gdzie jest granica mojej wytrzymałości… I to chyba będzie jedyny komplement dla samej siebie, na który mnie stać: Nie sądziłam, że tak daleko.

Upokarza mnie mój wygląd. Upokarza mnie to, jaka jestem. Dziś tak bardzo nie chce być taka. Dziś tak bardzo nie chce być sobą. Tak bardzo mój wygląd nie pasuje mi do głębi emocjonalnej, w której się poruszam. Gdybym była piękna, to może miałabym poczucie, że ktoś się mną prędzej czy później zainteresuje. I że jest jakaś szansa na normalne życie. Tak, chciałabym żyć u boku z człowiekiem, który jest ze mnie dumny i mnie kocha taką, jaką jestem. A tymczasem jestem taka sobie prosta, zwykła ja. Brzydka, gruba, z profilem… nawet nie wiem, jak to opisać… prawie tak beznadziejnym jak nos… Kto by pomyślał, że piszę bloga, w którym wybebeszam się grubo ponad jakąkolwiek średnią? Że oprócz tego, że jesteś, śni mi się, że chodzę w obrazach Beksińskiego i Klimta? Że czasem mam ochotę w pracy rzucić odrealnionym cytatem z Poświatowskiej? Nie rzucę. Bo wyjdę na debila. Nikt, kto wygląda, jak ja, nie myśli tak, jak ja. To niemożliwe. Tu zaszła jakaś pomyłka. Wygląd nie ma znaczenia, ale ma ogromne znaczenie. Waga nie ma znaczenia, ale ma ogromne znaczenie. Blizny nie mają znaczenia, ale mają ogromne znaczenie. Mają ogromne znaczenie… ogromne znaczenie… znaczenie… enie… enie… enie….

.

.

.

.

.

Upokarza mnie proszenie o pomoc. Zawsze mnie upokarzało. Podobno umiem prosić. Podobno umiem zbudować sobie team. Ale tylko ja wiem, ile mnie to kosztuje. I tylko ja wiem, ile mnie kosztuje taki moment, jak teraz. Kiedy nie ma przy mnie nikogo. Przychodzę z komunikatem – potrzebuję. Przyjechać. Wyryczeć się. Upić się. Wylać z siebie choć kilka kropli tej rozpaczy, która we mnie tkwi. „Nie mam czasu”. Potrzebuję, żeby za mnie zrobić. Bo nie mogę się podnieść. Bo łzy lądują w brzuchu i on potem tak strasznie boli. A jak nie wstanę i nie zrobię, to nie będę miała na rachunki. „Nie mam czasu”. Ja rozumiem. Ja jestem pod tym względem upośledzona i daję z siebie 180%. I marzę głęboko w sercu, że ktoś też dla mnie da z siebie 180%. Kiedyś dał z siebie mój niedługo_nie_mąż. Ale to był początek końca… I zdaję sobie z tego sprawę. Dlatego przestałam prosić. Ale w kryzysie… w kryzysie żołądek wywija się na drugą stronę…

Prawda jest taka, że nie jestem sama. Jest K., która wczoraj mi poprostowała trochę pod czapką. Jest druga K, która dziś za mnie zrobiła. Kilka minut. Ale dała serce. Jest M., który powiedział, że po prostu jest. Jest M, która zawsze napisze jedno mądre zdanie. I jest lepiej. Ale dziś nie umiem jej o to zdanie nawet poprosić. Jest moja mama. Zawsze gotowa na poratowanie zbyt grzecznej córki papierosem i Krupnikiem. Ale ja nie umiem brać. Bo wciąż się boję odepchnięcia. Bo nie wiem, czy jak zapukam i poproszę o tego papierosa, to nie stęknie, że nie ma czasu. Kupiłam swoje papierosy. I leżą. Nie mam ochoty. Bo ja nie chcę papierosa… ja chcę czyjegoś ramienia… Ja teraz potrzebuję po prostu więcej. I nie umiem poprosić. Bo jak poprosiłam, to nikogo nie ma. A ja czuję się upokorzona. Nienawidzę się upokarzać. Bronię się przed tym i wciąż się upokarzam…

Rozumiem granice innych. Rozumiem i mam je za świętość. Ale jednak mnie to boli. Boli te 180%… boli, że lina, którą dostaję, jest liną według własnego pomysłu. Kiedyś dostałam od rodziców jakieś wściekle drogie perfumy. Ja nienawidzę perfum. Jestem do bólu „zapachowcem”. Ja się duszę przy chemii, mam zdarte gardło, już abstrahując od tego, że zwyczajnie nie znoszę, bo mnie irytują. I nie trzymałam tego w sekrecie. Wściekłam się. W duchu oczywiście. Bo grzeczne dziewczynki grzecznie dziękują. Długi czas miałam sobie za złe to uczucie. Przecież chcieli dobrze. Przecież wydali tyle kasy. A ja? Ani razu nie użyłam… Teraz już wiem dlaczego je dostałam. Bo oni realizowali swoją potrzebę. Budowania mnie takiej, jaką chcieli mnie widzieć. A ja tego nie chcę. Nie chcę. Chcę otwartych rąk. Chcę akceptacji. Tylko tyle i aż tyle.

.

.

.

.

Oni są. A Was… Was… tych Was… nie ma… Nie ma Ciebie. To też mnie upokarza. Czasem mnie rzuca o ścianę niemal. Czasem mam ochotę wyrazić się jak byle kto – fchuj z Wami. Umiecie wymagać. Umiecie niszczyć. Nie umiecie być autentyczni. Nie umiecie być otwarci. Nie umiecie akceptować. Nie umiecie być mężczyznami. Też jesteście do dupy. Nie tylko ja. Tak, wiem, wkładam wszystkich faaaajnych facetów do jednego worka blaaablaaaablaaaaa!!!!! A wsadzę i co mi zrobicie?? Teraz ja Was szarpnę. Jednego i drugiego za te Wasze pieprzone eleganckie koszule. Prosto w błoto. W moim ubłoconym lesie. I przytupię mokrym espadrylem. Tylko, że żadnego z Was nie ma. Jego może bym i mogła. Ale nie wybaczyłabym sobie. Nie wybaczyłabym sobie braku przebaczenia. Zwłaszcza, że wymodliłam, żebyśmy na zawsze pozostali sobie wsparciem i grali w jednej drużynie na rzecz naszego ukochanego, jedynego dziecka. Tobie też przebaczyłam. Tylko tak bardzo boli, że to nadal tak bardzo boli. Tak bardzo upokarza to, że to nadal trwa i nadal tak bardzo upokarza.

Upokarza mnie moje własne poczucie upokorzenia. Upokarza mnie własne istnienie. Moje własne pragnienia. Że pierdolę trzy po trzy. Że ojej jaka smutna, kto to widział. Przecież ma dobrze. Dzieci w Afryce głodują. Upokarza mnie mój brak odporności na ciosy. Upokarza mnie to, że tak naprawdę pewnie wcale tego nie czytasz. Upokarza mnie to, że w żaden sposób nie mogę osłonić tej nagości. Upokarza mnie, że Cię nie obchodzę. Wciąż próbuje podnieść głowę to nieszczęsne zdeptane zaufanie. Ale wystarczy jedna myśl. Jestem NIKIM. Dla niego jestem tylko matką jego syna… a zawsze chciał mieć więcej dzieci… A żoną? Żoną też. Byłam. Bo okazałam się nie taka. I już nie jestem. A dla Ciebie jestem totalnie nikim. Nie śmiem nawet marzyć, że o mnie pamiętasz. Że to, co napisałeś, to prawda…

Upokarza mnie to, że może nawet to czytasz. I myślisz to, co mi kiedyś powiedziałeś. Że INNI MAJĄ GORZEJ. Że jakbym wiedziała, co u Ciebie, to bym na pewno inaczej spojrzała. Oczywiście, że bym inaczej spojrzała. Bo w obliczu cudzych problemów moje nikną już kompletnie. Nie ważne jakie są cudze. Nie umiem porównywać. Bo ZAWSZE wtedy tracę we własnych oczach prawo do cierpienia. I jestem jeszcze bardziej upokorzona. Przez samą siebie. Bo przecież inni mają gorzej… gorzej… orzej… orzej…

.

.

.

.

Czy to jest do przepracowania? Ile jeszcze lat muszę spędzić na terapiach , żeby mieć poczucie, że daję sobie z tym radę? ŚCIANA! PIEPRZONA ŚCIANA!

Upokarza mnie moja twarz w błocie. Bo to nie ja Was w nie wepchnęłam.. w tych koszulach… Tylko to ja w nim leżę. Dzięki Wam. Dzięki Tobie. I do tego czołem trafiłam na kamień. Można tak. Pewnie. Mnie nie można kochać. Mnie nie da się kochać. Mnie nie powinno się kochać. Kochanie mnie to zawracanie głowy. Bo cóż jestem warta? Po co komu NIKT?