Staram się trzymać głowę na powierzchni… twarz… usta chociaż… Teraz to takie trudne…. gdy woda jest zimna, gdy próbujesz się wynurzyć kolejny dzień i już tak naprawdę nie masz sił… a nad Tobą stoi… coś… Ktoś… kto sprawia, że… wody przybywa… że tracisz siły…
Skóra rozmoczona, biała, z rowkami na opuszkach palców… włosy zimne i mokre, woda lodowata, ciągły, CIĄGŁY wysiłek fizyczny, żeby nie utonąć. Bo póki usta są na wierzchu, działasz. Żyjesz. Wstajesz z łóżka. I nawet nie czujesz się cały czas taki okropnie mokry… Czasem nawet jakbyś był na brzegu… Czasem zapominasz o tej walce. Ale nie ma tak dobrze. Nie zawsze jest stabilnie. Czasem jest ch…o , ale stabilnie, a czasem tylko ch…o. Czasem głowa ląduje pod wodą. Cała.
Wtedy budzi mnie bezdech.
To nie sen. Bezdech jest realny. To jeden z chyba pobocznych elementów mojej rozwałki zdrowotnej. Nie chrapię w nocy, mój bezdech jest bardziej romantyczny. Po prostu czasem przestaję oddychać, zasypiając lub we śnie. I budzę się dusząc. Tak jakbym zapominała o tym, że oddychać trzeba… taka ultra poronna postać klątwy Ondyny. Czasem jest lepiej… ale teraz oddychać wciąż trudno. Czasem się przyduszam lekko nawet za dnia. Tak jakbym się wynurzała… i zanurzała… w tej wodzie… we własnych trudnych myślach…
Ale wiem, że nie jestem sama. Wiem, że mimo, że z jednej strony coś…ktoś…. mnie… podtapia… z drugiej wiem, że mam życzliwe, wyciągnięte do mnie ręce… Ręce wyrozumiałego, niewiarygodnie kochającego męża, ręce mądrych kobiet, które są… są ze mną milcząco, są ze mną pocieszając, pomagając mi stanąć w prawdzie przed samą sobą… Bez nich już dawno była bym na dnie. Najpewniej nie miałabym nawet okazji przeżywać aktualnego podtopienia… Dziękuję, że jesteście ze mną teraz, że mnie nie opuściliście kiedyś…
Z Waszą pomocą znów wydostanę się na brzeg. I będzie dobrze.