I did it again.
Dlaczego tak mnie wciąż ciągnie do analizowania tego, co po prostu należałoby odpuścić? Dlaczego wciąż szukam wyjaśnienia? Dlaczego wciąż się staram zrozumieć rzeczy, których najpewniej nigdy nie zrozumiem? Dlaczego tak bardzo potrzebuję mieć „poukładane”? Dlaczego tak trudno mi znieść niektóre uczucia?
Znów cofam się w czasie. Znów myślę, znów szukam odpowiedzi. Przegryzam wydarzenia, które wpłynęły na mój stan emocjonalny. Ostatnie były trudne. Nawet obiektywnie. I trudno mi do nich wracać. Ale nie wracać chyba jeszcze trudniej. Z różnych powodów. Wcale nie takich oczywistych, jakby mogło się wydawać na pierwszy rzut oka. No ale w końcu dam radę. Jak tylko to przyswoję to, co się działo. I pogodzę to z moim buntowniczym charakterem i zbuntowanym reaktywnym ciałem.
Taka szarpanina prawie zawsze dotyczy relacji. Szukam potwierdzenia swoich myśli i uczuć. Obsesyjnie sprawdzam, czy są „słuszne”. Czy są „prawdziwe”. Czy zostaną zaakceptowane.
To analizowanie zaczęło się jak miałam kilkanaście lat. Wtedy, kiedy akceptacja rówieśników zaczęła grać pierwsze skrzypce. Pamiętam, co się ze mną działo w takich sytuacjach… Na przykład ktoś coś powiedział nieopatrznie… a ja jeśli zareagowałam, dostawałam etykietkę przewrażliwionej i dusiłam się z żalu i poczucia niezrozumienia przez DNI. Jeśli nie reagowałam, dusiłam się ze złości. Na tę osobę, na siebie i na niesprawność mojego mózgowego obszaru generowania ciętych ripost. Nadal czasem gniotą mnie takie wydarzenia… subiektywnie nic nie znaczące… Ale z nimi już jest łatwiej, nie poświęcam na nie aż tyle czasu i energii, co kiedyś. Jest ZNACZNIE łatwiej niż było. Praca, którą wykonałam, polega na tym, że gdy zdarzy się rzecz, która NIE dotyczy fundamentalnych dla mnie kwestii, na których mi zależy, wówczas jestem w stanie dość szybko się wyprostować i pójść dalej w życie, sama do siebie docierając z wnioskiem, że to nic wielkiego. Często się udaje. I z tego jestem dumna. Teraz wciąż boję się braku akceptacji. A jak mnie to już spotka… szkoda gadać. Zmienił się jednak sposób analizy i charakter obciążenia, który przeżywam. Jestem coraz bardziej świadoma siebie. Swoich reakcji, cech osobowości, PRAWDZIWYCH cech charakteru, swoich potrzeb i konsekwencji wynikających z ich niezaspokajania.
Uczę się też większość tych potrzeb zaspokajać przy pomocy tych osób, którym na mnie zależy i które chcą w tym uczestniczyć. Z własnej woli. Najbezpieczniej jest wśród starych, dobrych przyjaciół. Przy mężu. Ale moja głęboka potrzeba rozwoju osobistego pcha mnie do nowych kontaktów. Nie do miliona znajomych na fejsie. Ale do relacji na pewnym poziomie, który pozwala mi oddychać i nie bać się o każde słowo. Jak już znajdę takie osoby, to uczę się wyczuwać ich PRAWDZIWE granice, a nie takie, które MYŚLĘ, że mają. Nie, że wcześniej „używałam” wszystkich dookoła bez pomyślunku. Wręcz przeciwnie. Ja nie umiem prosić. Jestem beznadziejną oszustką, która publicznie kreuje się na kogoś, kto daje radę SAM. A tak naprawdę kleję się do ludzi, którzy CHCĄ dać mi chociaż okruch siebie. I się w sumie tego wstydzę, choć racjonalnie nie ma czego. Przecież zaspokajam swoją naturalną potrzebę.
Wciąż uczę się ufać słowom innych osób, z którymi wejdę w taką relację. Boję się uchwycić za wyciągniętą rękę. A co jeśli źle interpretuję i zamiast za palec chwycę za przegub…? Czasem się mylę. I to jest ogromny, NIEWYOBRAŻALNY koszt dla mojej psychiki. Dla całego mojego ciała. To są właśnie wydarzenia, które ważą najwięcej. Po czymś takim najtrudniejsze jest przekonanie samej siebie, że WARTO ZNÓW SIĘ NARAZIĆ. Że warto zaufać. Pojawia się taki opór, że nie wiadomo, jak go obejść… bo póki co mam cały czas poczucie, że koszty przewyższają zyski…
.
.
.
.
.
.
.
(Chyba…?) jestem jakoś już pogodzona z tym, że rzadko jestem w stanie się odciąć, przejść nad tymi istotnymi sprawami do porządku dziennego. Często mi się tłuką w głowie. W myślach, w snach… zabierają uwagę, energię, przestrzeń psychiczną… Nie jestem w stanie po prostu ich zostawić. Muszę je przeżyć, przetrawić, zintegrować. I staram się mieć na to zapas sił, choć zdarzają się takie rzeczy, że ŻADEN zapas nie wystarczy.
Być może taki rys już mam i mieć będę. Wydaje się, że nieco go oswoiłam. Jestem „nieco” neurotyczna. Ale gdy przychodzi taki wieczór, jak dziś… po prostu marzę o tym, żeby przez kilka godzin… NIE CZUĆ. I NIE MYŚLEĆ.