Shit happens. Mogłabym na tym skończyć i przejść do porządku dziennego. Lubię to zdanie. Po prostu gówno się zdarza. Nie każdy jest zrównoważony (no ja nie jestem, ale chyba mogę założyć, że nie tylko ja ;)), nie każdego mogę zrozumieć, nie każdy chce być zrozumiany, nie każdy ma ochotę na tłumaczenie się. I spoko. Nie oczekuję tego. Naprawdę. Ale są sytuacje, w których po prostu nie jestem w stanie sobie tego przełożyć na język moich emocji.
To wtedy, kiedy czuję się dotknięta czyimś brakiem uważności. Brakiem szacunku do mnie. Brakiem jakiejkolwiek delikatności. A nie daj Boże jeśli to się pojawia, kiedy ZAUFAŁAM. Jest mi tak trudno zaufać, a jednak czasem się odważam. Ale kiedy kolejna próba kończy się odrzuceniem, to już nie wiem, co zrobić. Bez ludzi źle, z ludźmi źle…

Jakie to mądre. Mądre Wydział Chemii UJ. Najmądrzejszy Hemingway. Wystarczy mieć nazwisko, żeby pieprzyć do woli. I potem całe pokolenia łykają to jak młode pelikany. I się potem taki nie zastanawia, czy takie rady mają sens i czy biorą w ogóle pod uwagę funkcjonowanie ludzkiej psychiki. Systemów obronnych. Neuroprzekaźników. NIE. Weź i zaufaj. Albo jeszcze lepiej – weź i się OGARNIJ.
Mam w sobie takie bardzo negatywne emocje w stosunku do siebie. Jestem wściekła, że nie potrafię mieć dystansu do pewnych rzeczy. Że zatopiona w swoim bólu, nie potrafię znaleźć przestrzeni na emocje tej drugiej strony. Że mi tak trudno przyjąć do wiadomości, że jestem jak takie stare, szklane, ręcznie robione bombki choinkowe. Mogą pęknąć niemalże od samego patrzenia na nie. I że innym ze mną też nie jest łatwo. I że czasem ludzie się mnie boją, jak mnie lepiej poznają. Bo strach cokolwiek zrobić. Albo nie daj Boże czegoś ona będzie chciała. Potrzebowała. Strach zrobić jakiś ruch. I znowu zostaję sama. Też na własne życzenie, bo przecież generować komuś dyskomfort swoją osobą? Nie no, nie godnam. To mnie doprowadza do stanu, w którym kompletnie nie wiem, jak żyć. Bo tylko będąc niewidoczną czuję, że moje słabe punkty są jako tako zabezpieczone. Nikomu się nie narzucę. Ale też brakuje mi ważnych rzeczy w moim życiu. Pytanie, czy gorsza jest samotność po odrzuceniu, czy na własne życzenie. Chyba to pierwsze.
Najgorsze jest to moje czytanie między wierszami. Czasem przeczytam za dużo, czasem źle zinterpretuję, ale robię się coraz bardziej sprawna w tym zakresie. I nienawidzę tego, choć z drugiej strony wzbudza to we mnie masochistyczną dumę z samej siebie. Kolejny raz widzę, że jednak moja intuicja mówi mi po prostu wszystko. Niemal wprost. A ja patrze wtedy na moja etykietkę „PRZEWRAŻLIWIONA” i myślę sobie – Eee, przesadzasz. Potem okazuje się, że jednak nie. Jednak nie przesadzam. Jednak miałam rację. Trzeba było się nie angażować. Nie chcieć „jak najlepiej”. Trzeba było się nie ruszać. Nie oddychać. Dać się ominąć. Być niewidzialnym. Wtedy jest bezpieczniej. To też boli, ale to znasz. To jednak coś innego niż to, na co naraża Cię relacja. A każda jest w końcu inna. Nie wszystko przewidzisz. Baaa, dobrze jak przewidzisz cokolwiek. Przecież znikając też TYLKO POMOŻESZ. Usuniesz komuś wygenerowane przez Ciebie trudności w relacji z Tobą.
Ktoś mi niedawno powiedział, że im więcej piszę, tym jest ze mną gorzej. Na początku się zirytowałam, bo w końcu to ja wiem lepiej! To ja znam swoje mechanizmy. Wydawało mi się, że nie ma takiej zależności. Że to raczej działa tak, że jak jest źle, to się zamykam w sobie i właśnie nie odzywam. Teraz, zwłaszcza gdy widzę, jak mi lżej po „wypisaniu się” tutaj, zgodzę się, że coś w tym jest. Dużo w tym jest.
Ale to na pewno nie schemat. Czasem po prostu już nawet nie ma siły pisać… tłumaczyć…. NAPRASZAĆ SIĘ. Bo w 90% wykazanie przeze mnie inicjatywy kończy się moimi wyrzutami sumienia. Czasem potrzebuję, żeby ktoś właśnie zastymulował mnie do kontaktu, bo lęk przed odrzuceniem jest tak silny, że nie umiem nad nim przejść do porządku dziennego. Są takie momenty, że ta ilość bodźców jest dla mnie tak dotkliwa, że już nie chcę mieć nowych. Że już NIE MOGĘ mieć nowych. Nie mogę zaryzykować prośby o pomoc, bo 3% szans na odrzucenie paraliżuje mnie KOMPLETNIE. Wolę trwać w znajomym napięciu generowanym przez samotność.
W relacji często trzymam różne rzeczy dla siebie, bo i po co o tym gadać? Bo może się narzucasz? Po co tłumaczyć? Nie lepiej trzymać w sobie? Szybciej je zakopiesz. Razem ze sobą. Ale teraz mogę sobie pisać. Nikomu tym dupy nie zawrócę. Najwyżej nikt nie przeczyta. To oczywiście nie to samo, co w cztery oczy, lub „tak zwane cztery oczy”. Ale coś tam zawsze sobie w głowie ułożę, a nikogo o łaskę prosić nie muszę. Chociaż chyba nieco oszukiwałam sama siebie. Chciałabym, żeby ktoś to czytał. Ale najwyżej nie przeczyta. Wolę to niż znów dostać po dupie.
W ogóle to przykre jest życie w poczuciu, że PRZESZKADZASZ. Nawet jak siedzisz jak mysz pod miotłą.
Ciągle czuję się jak problem. Problem dla rodziców. Bo się to zawsze plątało między nogami i nie spełniało oczekiwań. Bo coś chciało. Problem dla rodzeństwa. Bo ciągle chciałam coś od starych i już nie było miejsca na ich chcenie. I vice versa z resztą. Dla męża. Bo to nie tak miało być. Bo miałam być zdrowa. Bo miałam być inna. Bo to wszystko miało wyglądać inaczej. Dla dziecka. Bo matka powinna być lepsza. Nie wiem jaka, żeby nie była perfekcyjna. Ale nie TAKA jak ja. Dla przyjaciół. Bo zdarza mi się jednak zawracać im głowę swoimi stanami emocjonalnymi. Po cholerę? Jak ja w ogóle śmiem! Najlepiej przestać. Najlepiej zniknąć. Same korzyści. Bo i tak się boję, że mnie odepchną. Zostawią. Miałam różnych przyjaciół w toku życia. Z każdym relacja była inna. Z dawnych czasów zostały pojedyncze osoby, które zniosły to, co prezentuję swoim popieprzeniem. A reszta? Ból niezrozumienia mojego szeroko pojętego lęku przed odrzuceniem był tak ogromny, że po prostu nie dawałam rady. I coraz bardziej zamykałam się w sobie. Uciekałam, żeby nie zostać nawet zroszona prawdopodobieństwem odsunięcia. I zostawałam sama. I czuję, że znowu to idzie. Znowu chcę uciekać. W samotność, gdzie nikt mnie nie skrzywdzi. Nie umiem wykrzesać z siebie nawet cienia myśli, że ktoś może po prostu CHCIEĆ być w moim życiu.
Nienawidzę tego, że ciągle potrzebuję. Jak niepełnosprawna. Jak obłożnie chora. Że to się wciąż nie zmienia, mimo trudnej pracy nad sobą. Że ta przysłowiowa „szklanka wody na starość” generuje we mnie tak dużo dobrych uczuć, że pragnę jej jak powietrza. Pytanie, czym jest ta szklanka dla drugiej osoby, dla tej, która może mi ją podać. Czasem wiem, że tylko szklanką. Czasem nie wiem. A ja nie jestem w stanie jakkolwiek się zdystansować. I boję się poprosić. Bo, co jeśli jest wiadrem przyniesionym w upale z pustyni, a ja tego nie wyczuję? A co jeśli będę chciała uchwycić rękę zamiast podanego palca? I się nie zorientuję? A co, jeśli to dla tej osoby za dużo i nie chce mi tego dać? Lepiej nie ryzykować takiej wiedzy. Bo ta wiedza boli za bardzo, a niemal każda próba kończy się tak samo. Odrzuceniem.
Like a trash.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
Dziś znowu długo. Znowu bez wniosków. Znowu bez ładu i składu. Znowu z poczuciem, że to psu na budę. Że znowu lada moment przyjdzie poczucie wstydu, że w ogóle piszę. Ciągła próba zmiany siebie. Ciągła próba zmiany myślenia. Ciągła próba zrobienia czegoś ze sobą. Wytropienia dlaczego tak jest. Ciągle bez skutku. Chociaż nie. Jeden skutek jest. Poczucie beznadziei, kompletnej bezsensowności, pustki i niemożliwości udźwignięcia tego, co daje mi życie. A to subiektywnie bardzo ciężki bagaż. Szkoda, że nie można tak po prostu ZNIKNĄĆ.