Jeden… dwa… trzy…

Jeden… dwa… trzy… cztery… pięć… sześć…
Nie dam się… nie dam się… nie dam się…

Wyprostuję się.
Zrobię trening.
Wezmę listę zadań. Coś z nich wykonam.
Odsłucham szkoleń otwartych w zakładkach.
Przestanę… przestanę… przestanę…
Nie będę myśleć o tym, jak jest źle. Co jest źle.
Nie poddam się.
Nie poddam się chronicznemu zmęczeniu.
Nie poddam się, do jasnej cholery temu wszystkiemu, co mnie dołuje i wkurza!
 
I w tym momencie mam ochotę wybuchnąć płaczem. Ale nie mam łez. Jest pusto. Tylko głowa coraz bardziej boli.
 
Krążę, szarpię się. Myślę. Za dużo myślę. Po co mi ten wspaniały analityczny umysł? Jeszcze analiza analizą. Ale jestem czasem impulsywna. Neurotyczna. Dziś, ja tylko podnoszę głowę, mam ochotę ich wszystkich złapać. I szarpać. Za poły. Marynarek. Wszystkich. Szarpać.
 
I popchnąć o ścianę.
.
.
.
.
.
.
.
.
Sama nie wiem, czy jestem bardziej w dole, czy bardziej wściekła. I czy naprawdę na te cholerne marynarki. Chyba bardziej na to, że nie wiem, w czym rzecz. Że nie umiem zlokalizować źródła bólu. Że mimo, że coraz więcej widzę i wiem, czasem dopada mnie chaos, który trudno przemilczeć. Który woła. Który puka.
.
.
.
.
.
.
.
.
Dynamika relacji mnie przerasta. A samotność jest tak trudna i tak bezpieczna…