Dzień-chuj

Dzień-chuj. Jak ich wiele. Jak ich mało. W sumie można powiedzieć, że jak się jest w takiej formie, jak ja, to każdy dzień to chuj. Ale ten wygrał w przedbiegach…

Dziś po prostu nienawidzę życia. Nienawidzę tego, co mnie spotkało. Nienawidzę tego, kim jestem, jaka jestem, koloru oczu i włosów, kształtu piersi, dnia tygodnia, nienawidzę… a kogo to w ogóle obchodzi… blaaa… blaaaa… blaaa…. jestem sama. Nikogo to nie obchodzi.

Zaczęło się od tego, że nie mogłam zasnąć. Zostałam „przetrzymana”. I gdy już trafiłam do łóżka, przekręcałam się z boku na bok… pociłam się… budziłam… młody się budził… co za noc… Otwierając oczy na dźwięk budzika nie byłam pewna, który wszechświat mnie wzywa…

Potem dostałam mandat w SKMce. 2 minuty przed kontrolą skończył mi się bilet 20-minutowy i kupiłam kolejny. Ale Mr Kanar uznał, że kupiłam bilet w czasie kontroli i nieważny… nawet się nie kłóciłam… Lepsze, że pociąg miał opóźnienie i, gdyby go nie miał, to bym wyrobiła się na poprzednim bilecie. A jeszcze lepsze jest to, że PIERWSZY RAZ W ŻYCIU nie miałam biletu na luzie w czasie jazdy. Nigdy co do minuty, zawsze z zapasem. Trzeba mieć pecha? Trzeba być mną? Nie mam więcej pytań. Czuję się w takich sytuacjach jak szmata. A jak jestem w takiej formie psychicznej, to jak szmata do kwadratu… wszyscy patrzą… dramat… Gdzie jest moja pyskata strona…? Przecież normalnie to bym z głębokim spokojem przegadała kanarowi, że nie ma racji…

Ciąg dalszy… roszczeniowa klientka. Najpierw pyta o opcje najdroższe, a potem mnie ochrzania, że jak śmiem jej proponować takie drogie. Przepraszam, a czy ja (do kurwy nędzy) jestem wróżką? Czy ja wiem, ile zarabia? Na co ją stać? Nie pytam o takie rzeczy. Nie moja sprawa. Moja praca polega na podawaniu uzasadnionych sugestii. Ale jak nie to nie, kurde!! Bozia buzię dała, coby można było zwerbalizować swoje wątpliwości i obiekcje… Noszsz ja prdl…. Czy ja kogokolwiek do czegoś zmuszam?? Na koniec ostatni klient odwołał konsultację, bo on nie może przez telefon i musi osobiście. To po cholerę się umawiał na rozmowę telefoniczną?? Nigdy, przenigdy nie zrozumiem ludzi… A w międzyczasie jakiś mail z serii „Kali zapomnieć język polska, bo od trzech month mieszka w London” i on nie umie skype’a i ma tylko telefon stacjonarny z minutami do wykorzystania tylko na stacjonarny. Jezu, jak ci ludzie przelewy robią?? Podatki płacą?? Z bankomatu wypłacają?? I czy naprawdę muszą się u mnie pojawiać wtedy, kiedy ledwo jestem w stanie znieść bez bólu egzystencjalnego rozmowę z normalnym człowiekiem…? No dzień-chuj. Jak nic.

.

.

.

.

Dzień-chuj i głowa pusta. Od 10 minut myślę, jak inteligentnie przejść od poprzedniego akapitu do historii Kevina z dołem. I uznałam, że już mi się nie chce myśleć i napiszę tak: Oto Kevin. Nie sam w domu. Kevin, biały rekin. Kevin, który poruszył me serce do głębi. Bosh. Cóż za pełen polotu akapit. Jeszcze popadnę w samozachwyt… Nic tylko posrać się z wrażenia. Pfff… No nic. Tak czy siak… jeszcze raz – oto Kevin.

Rozumiem białego rekina Kevina. Rozumiem go dziś jak nikt. Ja też potrzebuję. Ale czuję się jak debil, prosząc podprogowo jak Kevin. Kevin umie, bo Kevin jest białym rekinem. Ja nie jestem. Może dlatego mi tak trudno. Trochę mniej jak debil czuję się prosząc wprost. Ale czasem jest tak źle, że nie umiesz nawet poprosić o dobre słowo. Czasem dzień-chuj tak przytłacza, że jedynym marzeniem jest to, żeby ktoś przyszedł, wyciągnął rękę i powiedział: jesteś zajebistym białym rekinem. I chuj mnie obchodzi, że potrzebujesz sobie bluzgnąć. Że masz kilka kilo za dużo. Że łoteva, łoteva. Twoje istnienie jest mega! Jest normalnie nad życie, bo jesteś zajebistym białym rekinem! Ale nikogo nie ma.

.

.

.

.

Myślę, że w sumie to niedojrzałe tak oczekiwać. Rozumiem, że ta moja potrzeba to jakaś dziura z wczesnego dzieciństwa. Koło się zamyka: „No! Dalej! Dobij się! Mało ci?! Jesteś niedojrzała i oczekujesz od innych wypełnienia dziury, której już nikt nigdy szans zasypać miał nie będzie!” I teraz wkracza aniołek, mieszkający na prawym ramieniu: Ale przecież już wiesz, że ta dziura tu jest. Ciesz się swoim intelektem i inteligencją intrapersonalną (taa, tu nie ma błędu, chodzi o inteligencję intuicyjną). Masz świadooooomość, że ta dziura tu jest… BLAAA… BLAAA… BLAAA… PIERDOLENIE ANIOŁKA! Choć żesz tu biała ćmo, nogi ci z dupy powyrywam i skrzydełka w nos wsadzę! Będziesz aniołkiem-męczennikiem i pójdziesz prrrroooosto do nieeeeeba…

Myślę, że powinnam dopuszczać do siebie w każdym stanie psychicznym, że każdy jest zarobiony i ma swoje życie osobiste i własne (nie powstrzymam się i to powiem: na pewno większe od moich) problemy. Ja to rozumiem. Naprawdę to wiem i rozumiem. Granice innych zawsze były dla mnie świętością. Nigdy nikogo nie prosiłam o domyślanie się. I nie zamierzam. Naprawdę nigdy, Nawet mój prawie_nie_monsz może to przyznać. Ale to jest mój blog i kurde, właśnie, że będę sobie samej w rękaw płakać! Żałować, że nikt się nie domyślił! Że nikt mnie dziś nie przytulił! Nie POGADAŁ ze mną ze zrozumieniem! Nie zaopiekował się mną! Mną! Małą, nieporadną, dobitą przez kanara dziewczynką! PRZYTUL MNIE! GDZIE JESTEŚ?? DLACZEGO CIĘ NIE MA!!?? Małą nieporadną dziewczynką. Zgwałconą. Bo jak inaczej nazwać to, co zrobiłeś z moim zaufaniem? Z moją nagością emocjonalną? Ciśnie mi się… pfff… BASTA.

.

.

.

.

O czym i po co ja w ogóle prawię. Im bardziej w noc, tym bardziej potłuczona. Masz ważniejsze sprawy. Wszyscy macie. Ja potrafię zarwać noc dla kogoś. Nawet dla obcej osoby. Dać z siebie 100%. Ponad 100%. Głupia, najgłupsza na świecie, niedojrzała, zostawiona sobie dziecina z sercem, które jeszcze kilka tygodni temu myślało, że jest pomnikiem egoizmu. Przez chwilę myślałam… i w sumie wciąż mi się przewija… że to nie egoizm… ale czym innym jest takie dawanie z siebie, jak nie próbą dowartościowania się? Próbą egoistycznego pociśnięcia poczucia własnej wartości? Jakże to jest postawione na głowie! Niech będzie, że niedojrzała. Nie chce mi się dziś być mądra, racjonalna, głęboka… nie chce mi się dawać z siebie 110%. Mogę mieć w dupie? Niby mogę, ale nawet pisząc to, czuję lęk…

Gorycz przelewa się przeze mnie rwącymi strumieniami. Nie ma ujścia i wraca czkawką. Jestem kimś dla kogoś tylko wtedy, kiedy się do czegoś przydaję. On mnie zostawił, bo nie byłam taka, jak chciał. Po 17 latach. Ty mnie zostawiłeś, bo przestałam Ci być potrzebna (?? Może i nie dlatego, ale dziś chuj mnie obchodzi racjonalne myślenie, nie chcę się nad sobą użalać, ale mam ochotę spuścić choć odrobinę tej niezaadresowanej złości… szkoda mi zrzucać szklanki z balkonu, bo będę musiała posprzątać… i szklanka nienajbrzydsza…).

One z kolei mają swoje sprawy. Stworzyłam… JA… JA STWORZYŁAM team. I jestem na jego uboczu. Strasznie mi z tym trudno. Nie domagam się. Ale chciałabym być kurde w życiu tego teamu… mieć poczucie, że jednak nie byłam tylko narzędziem… A chuj tam. Odbija mi. Jeszcze czego.

A może dostaję bardzo dużo? To, co inni mogą dać, tylko jestem ślepa i głucha? Bo to nie to, co sobie wymarzyłam? Tia… Był taki wierszyk dla dzieci… jakieś zwierzątka miały nie to, czego potrzebowały, ale za to w nadmiarze… cholera… nie przypomnę sobie… Ech kurde, czy to dużo chcieć być z ludźmi, których się lubi? Nie mówię o nie wiem jakiej zażyłości, mówię o poczuciu bycia lubianą i potrzebną emocjonalnie. Towarzysko. Czy ja aż tak nie pasuję? Masz mózg i wiedzę – bierzemy. Już wyssane? To nara. No NIE CHCĘ TAK!

A może ja pieprzę? Może to nieuzasadnione uczucia i właśnie odkrywam kolejna warstwę siebie…? Może przekładam na innych poczucie bycia przedmiotem…? Ty mnie potraktowałeś jak przedmiot… w dodatku nic nie wart… on… Kurwa mać. A macie! Czytacie to czytajcie obaj i się rozczarowujcie! Księżniczce puszczają nerwy i księżniczka porzuca sobie soczystymi jobami! Nie chcę być taka, jak oczekujecie! Nigdy nie byłam i nie będę! Stety i niestety…

.

.

.

.

Czy w ogóle cokolwiek dla kogokolwiek znaczę? Jako dziecko miałam permanentne poczucia bycia nie taką. Niewystarczającą. Inną. Niepasującą. ODRZUCONĄ. W rodzinie… bliższej… dalszej… potem w szkole… A teraz… zostawił mnie facet, z którym związałam się podobno na całe życie. BO NIE TAKA. Próbował nagiąć przez ostatnie lata… no trzeba przyznać, że próbował… ale i tak mam poczucie, że to JA doszłam do ściany. Dla niego u mnie jeszcze było trochę przestrzeni. Nie chciał. Nie taka…

Dzięki niemu spełnił się mój najgorszy lękowy koszmar. Spadł na mnie, jak grom z jasnego nieba, chociaż człowiek, który zna się na pogodzie, jest w stanie domyślić się, że kurde, jednak wilgotne powietrze zwrotnikowe musi skończyć się powstawaniem komórek burzowych… komórek albo całych… zabrakło mi słowa… formacji burzowych…? A jednak kurde jak walnie tuż przy płocie to wstrząs, porażenie, ból i ślady na całym ciele…

Ty też. Wiedziałeś, co dla mnie będzie znaczyło to, co zrobiłeś. Powiedziałam Ci to wprost. I co? I dupa. Są ważniejsze sprawy. WSZYSCY mają ważniejsze sprawy. Nie ma nikogo, dla kogo znaczyłabym… Jeden raz w życiu byłam „ważniejszą sprawą”. I to był początek końca… Nie ma nikogo. Zawsze przedmiot. Zawsze druga kategoria. Wiecznie w kanale najgorszej traumy z dzieciństwa… NIE TAKA… NIE TAKA…. NIE TAKA…

Świetnie. Dobrze mi wróży na przyszłość: Godzisz się z życiem w trzecim rzędzie (bo nawet nie drugim), albo godzisz się z permanentną szarpaniną. Czasem nienawidzę swoich skojarzeń… najpierw hinduskie kasty i marzenie, żeby być o jedno piętro wyżej… a potem przez nirwanę aż do pozytywizmu, starych Antka, którzy Rozalkę w piecu zjarali, a potem do Judyma i innych prospołecznych popaprańców… a czym ja się od nich różnię…?! Ano tym, że chcę czegoś dla siebie… Bo to zła kobieta była…

Dziś tak nie umiem tego zostawić na boku… tak nie umiem zracjonalizować… Znowu: daj z siebie. Daj więcej. WIĘCEJ! MAŁOOO!!! Jeszcze trochę, a nóż teraz będziesz mieć źdźbło satysfakcji z tego, co robisz! A CHUJ! Znów się nabrałam. Na własną naiwność. Judym… Judym… Judym… Satysfakcja leży gdzieś indziej. A Ty głupia wciąż dajesz sobie wiązać chustkę na oczach…

.

.

.

.

Trochę tak jest, że jednak mam dobre serce. Moim celem w życiu jest uszczęśliwianie. Naprawdę. Moja praca polega na wsparciu i rozumieniu. Na pokazywaniu dróg znajdywania siebie. A nie na tym, co się większości wydaje (nie, nie jestem psychologiem). Ale się starzeję. I widzę, że człowiek na własnej parze daleko nie ujedzie… padam już. I też potrzebuję pomocnej dłoni. A teraz nie ma tych dłoni, które tak bardzo są mi potrzebne…

Nie jest tak, że jestem SAMA. Jest moja mama. Jest M. Jest K. Cudowne kobiety. Ale czasem jestem zwyczajnie rozżalona tym, że nie mam tego, czego tak bardzo potrzebuję. Takiej… eee… powiedzmy… społecznej swobody. Takiego poczucia bycia FAJNĄ. Lubianą. A ja ciągle muszę na to harować. I chuj mi wychodzi. Kiedyś myślałam, że dlatego, że jestem gruba i brzydka. Teraz myślę, że dlatego, że po prostu nie jestem kimś, z kim chce się być. Z kim chce się spędzać czas. Nie wiem dlaczego. Sama sobie wydaję się osobą sympatyczną. Ale ileż razy już moja ocena była o kant dupy potłuc… Nie mam też Ciebie. Nie mam tych dłoni, o których zawsze marzyłam… nawet te, które były, były oszustwem… bo nie były dla mnie tylko dla tego, co wydawało się, że uosabiam…

Heh… podobno świat nie kończy się na facetach. No w sumie się zgadzam. Zwłaszcza jak patrzę na swoje krwiste paznokcie z myślą, że skoro to jedyna legalna opcja mordu, to niech będzie, że ociekają samczą krwią… Ale jednak… jednak wcale nie mam ochoty zabijać… ani jego, ani Ciebie… czy ja mam tą złość w sobie, czy w końcu jej nie mam? Czemu tak naprawdę próbuję dać ujście, bo już sama nie wiem… WTF??

.

.

.

.

B. mówiła: nie bluzgaj dziewczyno! Ona nawracała nalane laski na ulicy. Ale też miała za kołnierzem… nalane 😉 Ciekawe, co by powiedziała, gdyby się dowiedziała, że z mojego idealnego, błogosławionego przez nią małżeństwa została przypalona jajecznica… Sama nie wiem, czy za nią tęsknię. Trochę chyba tak… Nie ma jej od 3 lat. Wszyscy się z tym pogodzili i żyją bez niej. Bez B., którą rak zniszczył w 5 miesięcy. B., która była z tych, którzy nigdy nie umierają…

A ja i tak bluzgam. Mam w dupie bycie damą. Przecedźcie sobie moje słowa przez ekologiczne sitko z bio-włókien. Mam na to dziś… taaa… wyjebane. Mam w dupie już naprawdę wszystko. Nie mam siły podnieść głowy i spojrzeć światu w oczy… Bo nie powstrzymałabym się i wsadziła mu dwa palce prosto w ślepia. Z całej siły. Ale to byłby mój ostatni ruch… Pieprzony świecie. Nienawidzę cię.

.

.

.

.

„Czy Ty w ogóle widzisz jakieś plusy swojego życia?”. Dziś nie. Odpowiedziałam zgodnie z prawdą. Ale na upartego znajdę. Zesram się a nie dam się. ZNAJDĘ. No więc mam zimny Krupnik w lodówce. Nie zupę w sensie. Poza tym przyszła przesyłka z kapeluszem. Drugim. I jest genialny! Dostałam w Rossmanie fajną pomadkę w gratisie… Co dalej… mimo mega niewyspania poszłam na rower. I było wspaniale, jak zawsze, pomimo, że pot ze mnie w taki upał płynie nie do opanowania. Kocham mojego syna nad życie, kurczaka małego, serce moje. Ale dziś mam wolny wieczór. Młody u ojca. I też mnie to cieszy. Potrzebuję tego czasu w samotności dziś bardzo. BARDZO. Poza tym jest chłodno. W końcu. Siedzę na balkonie i JEST CZYM ODDYCHAĆ. Nie muszę ruszać tyłka z domu przez najbliższe dni, zbliża się urlop, w piątek czeka mnie „zrobienie paznokci” (na ciemno granatowo, czerwonymi tak fajnie oczu się nie wydłubuje :] ), a popołudniu spotkanie z dobrą, ciepłą, wspierającą osobą. Poza tym przeorganizowałam grafik i w końcu spełnię swoje marzenie. Będę śpiewać pod okiem specjalisty. W chórze terapeutycznym. Już nie mogę się doczekać!

.

.

.

.

Dzień chuj. Ale życie może jeszcze da się jakoś uratować… choć dziś wydaje się to mało prawdopodobne…

.

.

.

.

.

Bo wciąż czekam… Wiem, na co. Ale nie wiem dlaczego. I ciśnie mnie moja własna… czy to głupota…? Duch Boży rózeczką dziateczki bić każe… skoro tak… trzepnij mnie Boże. PROSZĘ. Tak na odlew. Może otrzeźwieję i w końcu zobaczę to, czego zobaczyć nie chcę… Amen.