Wykończę się. Nie umiem odpoczywać. Kompletnie. Dziś po raz pierwszy od dawna olałam zalegające obowiązki i czytałam książkę. Z ogromnym wysiłkiem odsuwając naglące myśli. Przez te piękne półtorej godziny czułam się fantastycznie. Jakby w innym świecie. Dopóki nie przyszedł przymus wykorzystania tego czasu w 100%.
Nie umiem się zorganizować. Nie umiem wybrać priorytetów, nie umiem trzymać się założonego planu. Ciągle pracuję. Codziennie. Nawet w niedzielę. Klienci często przez to nie szanują mojego czasu. Olewają prośby, żeby nie klepali mi na Facebooku pytań na cito w nocy o północy. I nie oczekiwali natychmiastowej odpowiedzi. Bo już się nauczyli, że ją otrzymają. Gdy w dzień powszedni przychodzi czas na pracę, ogarnia mnie zmęczenie. Smutek. Zniecierpliwienie. Jestem naprawdę przemęczona. Ale nie umiem się oderwać. Moje myśli, emocje, napięcie, wszystko krąży wokół pracy w czasie wolnym. A w czasie pracy wokół nieistniejącego realnie czasu wolnego. Ciągle coś MUSZĘ. Bo wszystko odkładam na później. I jak już nadchodzi deadline to siedzę po nocy. I w weekendy. I nigdy nie odpoczywam.
Uciekło gdzieś w niebyt moje perfekcyjne ogarnięcie z czasów studiów. Może to i lepiej, bo to bolało. Ale zawsze wszystko miałam. Skserowane. Pożyczone. Przeczytane. Wynotowanie. Nauczone. Zawsze wcześniej, nigdy spóźniona. Taka idealna studentka. Same piątki. I co mi to dało? Kompletne wyczerpanie. I pewna niewielka w sumie w tej perspektywie porażka, właściwie chyba nawet nie porażka, bo jednak złośliwość wykładowcy miała wtedy znaczenie, została odebrana przeze mnie jako taki cios, że przepłakałam kilkadziesiąt minut na ławce pod wydziałem. Wtedy myślałam, że ze złości. Teraz myślę, że z napięcia i poczucia niezrozumienia. Bo ja czułam, że to nie jest do końca moje. Że to nie tak miało wyglądać. Że same piątki na studiach nie są tym, czego tak naprawdę chciałam. I nie są tym, co miało mi dać to, czego szukałam.
Ale w to brnęłam. Bo nie znałam innej drogi niż perfekcjonizm. Niż dążenie do ideału. Nie wiem nawet jakiego, ale to było celem. Bo wtedy… SIĘ ZMIENI. Wszyscy widzieli mnie na studiach doktoranckich. W pierwszej piątce przyjętych. Taka zdolna. Taka inteligentna. Taka, taka, TAKA. A ja prawie popłakałam się z nie do końca zrozumiałej dla mnie ulgi, jak się okazało, że nie zdążę się obronić w czerwcu i nie doniosę papierów. Bo okazało się, że taka nieidealna. Nie zdąży. Taka beznadziejna. Co z tego, że dyplom i tak z wyróżnieniem. Taka, taka, TAKA.
Rok później już byłam pewna – nigdy tego nie chciałam. Tego doktoratu. Tych studiów nawet, choć wtedy odsuwałam tę myśl od siebie. Nigdy nawet nie chciałam iść w kierunku kariery akademickiej, a już na pewno nie na tym wydziale. Ale nigdy nie byłam skłonna rzucić tych konkretnych studiów. I korzystać z tego pięknego czasu tak, jak czułam, że byłoby warto. Zajrzeć tu, zajrzeć tam… łapać okazję, łapać życie w swoje ręce, uważnie je oglądać i nie zamykać się w przenośnych czterech ścianach z obawy o bycie gorszym. Nie porzucać szans, tylko dlatego, że z góry było wiadomo, że nie wykorzystam ich na 100%. Nie rzucać myśli o innych studiach dlatego, że z góry było wiadomo, że taką średnią, jak ja na moich, miało 5 osób w historii ewentualnego nowego wydziału (i nie chodzi o to, że moje studia były jakoś szczególnie łatwe, były specyficzne…) Nie ulegać cudzym marzeniom, o ile w ogóle były, o mojej karierze akademickiej… Pozwolić sobie na poznanie samej siebie, zamiast uparcie poszukiwać odbicia w oczach innych…
Ale wtedy myślałam, że jeśli nie będę działać zgodnie z… nie wiem w sumie czym… TYM, co mnie prowadziło… to wtedy stracę jedyne, co mam. Podziw innych. Że wtedy spadnę i spotkam się z brakiem akceptacji, która dla mnie wówczas była równoznaczna z porzuceniem niemowlęcia w lesie. Bo to było tym, co trzymało mnie przy życiu. To, że idę tak trudną i skomplikowaną drogą. Że buduję swoją przyszłość tak, jakbym miała być wybitnym akademikiem. Że studiuję coś, co robi wrażenie, chociaż są kierunki, na których taką średnią mieć jest trudniej (ale nikt nie musiał o tym wiedzieć). I trzyma mnie z daleka od tych „gorszych”, którzy nie mają samych piątek, rozrywają się między zajęciami a pracą i praktykami, którzy nie umieją, co gorsza nie chcą, albo ku mojemu wielkiemu współczuciu z jakichś powodów nie mogą poświęcić się w 100% jednemu najważniejszemu w danym momencie zadaniu. Nie to co ja. Na drodze do ideału. Zawsze, całe życie na 100%. Idealna studentka. Na 100%. Idealna matka. Na 100%. Idealna, idealna, idealna. Na 100%. Zawsze. A jak czegoś nie dało się zrobić na 100% to nie miało to sensu. I nie było warte mojej uwagi.
Trochę jakbym czuła, że powrót do organizacji życia i pracy wmanewruje mnie z powrotem w tamten tor. I znów będę zjeżdżać w dół. Pędem. Z góry wyznaczoną przez kogoś trasą. Nie moją, ale jedynie słuszną. Niczyją, ale jedyną, która daje nadzieję na spełnienie niespełnialnych, niedojrzałych pragnień. Jedyną, która teoretycznie zapewni mi miłość i akceptację idealnych w moim mniemaniu osób. Których miłość i akceptacja zapewni mi wyjątkowość.
Mżonka. Przegłupia, przeniedojrzała mżonka. A za tą świadomością – żal. Przeczytałam dziś w tej mądrej książce, której poświęciłam te piękne i święte półtorej godziny, że żeby coś z tego wynieść, powinnam to zintegrować. Ten żal. To, co czuję na myśl o stratach, które sama sobie zafundowałam. I czuję jeszcze większy żal. Bo widzę, jak jestem niedojrzała i jak daleko mi chociaż do poczucia, że mam na to szansę.
Czy ja w ogóle mam kontrolę nad swoim życiem…?
Czuję tylko zmęczenie…