Wczoraj zobaczyłam kilka pięknych zdjęć. Takich naprawdę PIĘKNYCH. Nie, że lustrzanką z nie wiem jakimi filtrami. Możliwe, że pstryknięte zwykłym telefonem. Ale naprawdę PIĘKNYCH. Oczarowały mnie szczególnie dwa z nich, drugie wręcz wzruszyło. Na jednym byli rodzice z córką. Na drugim ojciec z córką. Niby nic dziwnego. Niby nic, co mogłoby zwrócić jakąś nie wiem jak szczególną uwagę, zwłaszcza nie w kontekście samych okoliczności powstania zdjęć. Ale we mnie poruszyły coś, co jest bardzo głęboko. I wciąż „niedoleczone”. I wciąż wkurzająco wynurzające się w najmniej odpowiedniej chwili. Z czasem coraz słabsze. Ale jednak trochę jak starzejący się rekin. Dziobnąć nadal potrafi.
Mówiąc wprost: pozazdrościłam córce. Kolejny raz zazdroszczę jakiejś córce relacji z rodzicami. W zeszłym roku taka „zazdrość” spowodowała we mnie tak trudne emocje, że byłam wyjęta z życia kilka dni. Teraz nie jestem, więc może to dobry znak Rekin powoli traci siły… (?)… Zazdrościłam zawsze tego samego. Że z nią są. W ważnym dla niej subiektywnie momencie. Nie tylko wtedy, kiedy „należy” dla własnej szeroko pojętej korzyści reputacyjno-emocjonalnej. Że ruszają tyłki z domu, żeby być w jej radości, w jej relacjach, że wychowują na samodzielnego, zdrowego psychicznie człowieka, który ma poczucie, że jest kochany. Że są z niej dumni. Że chcą znać jej świat. Że chcą być zaangażowani w jej problemy, nie tylko w sytuacjach skrajnie krytycznych, że chcą poznać ich źródło, że chcą z nią rozmawiać i to robią. Że nie gardzą światem z założenia, nie gardzą jej innością, nie gardzą szeroko pojętym CZYMŚ, co jest dla nich nie wiem… obce? Zbyt trudne? Zbyt niezrozumiałe? Zbyt wykraczające poza ich strefę komfortu? I to jeszcze stworzone przez nich… gorszej opcji nie ma… Dobra, dość.
Moi rodzice nie są i nie byli źli. Dali tyle, ile mogli. Niczyja wina, że potrzebowałam więcej i czegoś innego. I znów wraca książka, którą czytam. Jeśli tego nie zintegruję, nie mam szans na pójście dalej. I właśnie sobie uświadomiłam, że to, jak do tego podchodzę, powoduje wewnętrzny przymus. To jest takie MUSZENIE pogodzenia się z tym, czego nie dostałam. Pogódź się. Już. Teraz. Nikt Ci tego nie da. Dorośnij, najwyższy czas. Wystarczająco długo już żałujesz tego, czego już nigdy od nikogo nie dostaniesz.
I tu, w tym miejscu czuję raz opór , taki w postaci takiego dużego kamienia, jak na plaży w Ałuszcie, a raz taki lej, dołek, w którego jak wdepniesz to skręcona kostka murowana. Nie mam jak przejść, bo nie wiem, co jest tym kamieniem, nie wiem, gdzie dokładnie jest ten dołek i jak bezpiecznie go ominąć. I w rezultacie czekam aż rekin straci siły. Pytanie, kto umrze pierwszy…
…wracam do pracy. Deadline minął w piątek..