Beton i szyszki…

Oto ja. Wypieprzyłam się na rowerze po raz drugi. Nie minęły jeszcze 24 godziny od pierwszej wywrotki. Tym razem i sytuacja i powód wewnętrzny był inny. Uczucia też mam inne. Jestem wściekła na siebie. Serio. Boli jak jasna cholera. Bardziej niż wczorajsze.

Tym razem w ogóle było dużo mniej zabawnie. Huknęłam o beton, a że jechałam szybko, to i mnie przeciągnęło po glebie, co widać na moich bohaterskich ranach. Szczypią jak nie wiem co. Gorzej że jechałam prawie prosto (niechcący zaczęłam zjeżdżać z wysokiego krawężnika) i poleciałam na jedną stronę. I oberwał nadgarstek i łokieć. Mam nadzieję, że są tylko nadwyrężone. Zwłaszcza boję się o łokieć  No ale ostatecznie urodziłam dziecko, to i to przeżyję. No i zasadniczym plusem jest brak piachu w przerzutkach. Trzeba szukać dobrych stron.

Co tym razem zawiniło? Nie. Nie zbytnie zaufanie. Tym razem mój świat wewnętrzny. Droga była pusta i prosta. Ścieżka rowerowa. Bezpieczna w 100%. Więc zaczęłam sobie MYŚLEĆ. I tak bardzo odpłynęłam we własne fantazje i przemyślenia, oglądając się jednocześnie na drzewa, że fakt zjeżdżania ze ścieżki zarejestrowałam w momencie, kiedy już nie było szans się uratować.

Nie jestem jakaś wariatka drogowa. Nie jeżdżę nie wiem jak szybko. Nie jeżdżę samochodem. Jeśli jest dużo ludzi, sytuacja niepewna, przejścia przez ulicę, jazda po szosie czy cokolwiek co wymaga uwagi, żeby zachować bezpieczeństwo, nie ma szans, nie odpłynę. Ale w lesie… na pustej ścieżce…

Po przewrotce się podniosłam, poczekałam aż ból trochę minie, bo nie byłam w stanie utrzymać roweru przez chwilę. Potem przeszłam się kawałek i znów wsiadłam i pojechałam. Mając w dodatku przekrzywioną kierownicę, bo okazała się niedokręcona po zmianie wysokości. Ale twardo pojechałam. Ja? JA NIE POJADĘ?

Ale zaraz po tym, jak się podniosłam zachciało mi się płakać. Bardzo. Nie z bólu, chociaż bolało jak szok. Przeszyła mnie myśl: CO SIĘ ZE MNĄ DZIEJE? Co się ze mną dzieje fizycznie, że drugi raz w krótkim czasie nie zapanowałam nad rowerem? Poprzednie wywrotki zaliczyłam jak uczyłam się jeździć. Zawsze byłam super ostrożna. Co się dzieje z moją głową, że tak łatwo płynie w głębokie myśli, że traci kontakt z rzeczywistością? Co się dzieje, że mój układ nerwowy za mną nie nadąża? Coś jakby nie łączyło, coś jakby świat czasem dział się za szybą… Nie wiem z czego to wynika. Wydawało mi się, że z bardzo silnego nadwyrężenia, które ostatnio przeżyłam. Ale dziś serio się zmartwiłam… Martwi mnie też mój odbiór świata przez okulary słoneczne. Piechotą, w autobusie – jak najbardziej. Ale dziś musiałam zdjąć pomimo, że słońce świeciło niemal w twarz. Kołowało mi się w nich w głowie  O co chodzi??? Aż tak się wykończyłam??

Co robi ze mną myślenie? Co robi ze mną wrażliwość? Co robi ze mną mój świat wewnętrzny…? Dopiero co miałam odnośnie tych sfer pozytywne myśli. Dziś jakoś mi ciężko…

Na koniec jeszcze jedna refleksja, która dała mi do myślenia. Jaka była moja pierwsza myśl po klasycznym „F*ck”? OMG, mam nadzieję, że NIKT NIE WIDZIAŁ. Wczoraj pusty las. Dziś pusta ścieżka, ale jednak w mieście. Pieszy był jeden, daleko. Za samochodami. Może widział, ale liczę, że nie. Najgorsze, co mogłabym sobie wyobrazić, to że ktoś zacząłby mi pomagać i współczuć. Nie chcę tego. Nie umiem przyjąć pomocy. Zwłaszcza od obcych. Nie umiem. Nie znoszę, jak moja matka wpada w płaczliwy współczujący ton. A ma taki odruch przy każdej informacji o dużej, małej lub żadnej katastrofie. Przez to w ogóle już z nią nie rozmawiam na temat tego, co się dzieje. Nie umiem tego znieść. Mam od razu wyrzyg. Nie wiem dlaczego.

Dziś tak o, sobie popisałam. Już mniej boli. Ale płakać chce mi się nadal. I chyba dziś kolejną wycieczkę sobie daruję. „TAK będę leżał!”.
.
.
.
.
.
.
…..może po prostu jestem zmęczona…
.
.
.
.
.
.
Post Scriptum
Łokieć ok, ale nadgarstek coraz gorzej. Nie wiem, co ze mnie będzie. W drugiej ręce chyba naciągnięty mięsień. Czuję się źle i najchętniej położyłabym się do łóżka. Rower rowerem, ale mam jakieś dziwne poczucie, że to nie beton i szyszki tylko życie mnie poobijało…