Chyba nie będzie dla nikogo zaskoczeniem, gdy powiem, co dziś wieczorem robiłam… Moja przewidywalność czasem mnie dołuje 😉 Patrzyłam (i wciąż jeszcze spoglądam) na zaćmienie księżyca.
Widziałam wszystko. I Księżyc, i Marsa, i międzynarodową stację kosmiczną. I w dodatku błyskało w oddali… ODLOT!!! Połowę tego czasu spędziłam leżąc na biurku pod oknem, bo stamtąd miałam najlepszy widok. Reszta z balkonu. W dłoni nowy, piękny i oczywiście czarny 😉 bidon, który dostałam od mojej kochanej K., patronki wszystkich rowerów 😉 A w bidonie wino. Taaak. Wino w bidonie ma wyjątkowy urok. Na leżąco źle się pije z kieliszka…
Nie robiłam zdjęć. Bo nie umiem. (Czy ja muszę wszystko umieć…?) W pewnym momencie sięgnęłam po aparat, ale szczęśliwie okazało się, że jest rozładowany. Bardzo mi odpowiada nie_robienie zdjęć. Na rowerze też już nie trzaskam. Mam fajny pokrowiec i wyjęcie z niego telefonu jest raczej skomplikowane. Postanowiłam więc sobie, że będę cieszyć się chwilą… chwilami… pięknem, które mnie otacza, zamiast trzaskać mu zdjęcia. Bo po grzyba tracić czas na wyciąganie telefonu? Na ustawianie aparatu? Nie lepiej popatrzeć i pozachwycać się chwilą, która jest nam dana? Tym absolutnie wyjątkowym pięknem tego właśnie momentu, w którym świat nas dotyka do samej głębi…?
Jedyne, czego dziś nie mogłam odżałować, to teleskop. Idea własnego teleskopu towarzyszy mi chyba już 18 rok. Niedługo będzie pełnoletnia Zawsze chciałam bliżej… więcej… bardziej… intensywniej… Zwłaszcza te szare plamy na księżycu… Nigdy się do tego nie przyznawałam, bo wydawało mi się, że to tak głupio… że jak teleskop, to trzeba się jarać astronomią… a teraz mi wszystko jedno. I przyznaję się z lekkością, że wciąż jestem tylko koneserką. Taką poetycką koneserką. Po prostu patrzę w niebo. Widzę spadające gwiazdy… widzę Wielki Wóz… Gwiazdę Północną… Widzę swoje marzenia. Widzę głębię czerni nieba… ostro odznaczające się jasne krawędzie pełnego księżyca…
Nigdy nie interesowały mnie gwiazdozbiory. Miałam w dzieciństwie cudowny atlas z nocnym niebem. Znałam go na pamięć. Włącznie z nazwami wszystkiego, co można znaleźć patrząc nocą w górę. I nigdy nie szukałam tego na niebie… Niesamowite… Do dziś nie mam bladego pojęcia o ruchu planet, do tej pory nie rozkminiłam ruchu księżyca… on po prostu jest na niebie… i cienieje albo dużeje… A dziś był zaćmiony… I nadal pragnę go oglądać z bliska… w ciszy swojej własnej przestrzeni…
.
.
.
.
Modlę się co dzień. Intensywnie. Daje mi to ogromną ulgę i pozwala tak naprawdę funkcjonować. Dziś poczułam, że z chaosu… z piachu… wydobywa się kształtny drewniany klocek. Czerwony sześcian. W sumie nie wiem, czemu czerwony… wszystko jedno… czasem jest zielono-morski… Ale to jest właśnie to, co nie daje mi żyć. Ten piach. I z niego wyłania się coś, co pozwoli mi w końcu ogarnąć ten bałagan i pójść dalej. Przecieram oczy ze zdumienia, zaglądam w serce… Cholera, jest nieźle! Jakbym przestała tak bardzo pragnąć… Nie ważne, czy to Duch Święty, czy stępienie miejsca zalewanego od miesięcy gigantycznym bólem… to jest właśnie ta tak bardzo potrzebna mi przestrzeń… Albo jej ułuda… A potem przychodzi wieczór… Nie daj Boże taki jak dziś… Patrzyłam w ten cholerny, tak kosmicznie piękny i tak kosmicznie wyjątkowy czerwony księżyc i myślałam o tym, że też w niego patrzysz. Bo masz teleskop. Teraz czas siebie samą przekonać, że chodzi mi o teleskop…
.
.
.
.
.
Boże… Pozwól mi zapomnieć. Albo przyjdź i to zmień. Ale nie każ mi stać w rozkroku. Rozkrok to najgorsza pozycja świata…
.
.
.
.
Księżyc już jest cały biały i pięknie świeci… odznacza się wyraźnie na głęboko czarnym niebie… Zaczęła się ostatnia faza… półcieniowa… nie wiem, co to oznacza, nie widzę tego… ale to chyba nie ważne… wino przestaje mi smakować… Nie mogę przestać myśleć. Idź już sobie. Idź i zostaw mnie w spokoju. Nie chcę już stać w rozkroku. I mieć nadzieję. Kompletnie irracjonalną zważywszy na bieg wydarzeń…