Szszszarrrpanina…

Z pamiętnika zarobionej „na swoim”:

Środa – Praca. Dużo, ale normalna. kolejny dzień z rozwaloną nocą.

Czwartek – 16 godzin bardzo, bardzo intensywnej pracy z 30 minutową przerwą na trening plus kilkoma po kilka minut. A, i jeszcze na prysznic. 15 minut.

Piątek – umieram. Boli mnie WSZYSTKO. Wiruje mi otoczenie. Wylądowałam w łóżku z książką. W kuchni nie ma miejsca, żeby postawić szklankę. Nienawidzę tego. Dalej nie mogę spać. Cały dzień myślę tylko o tym, żeby coś napisać. Żeby wyrzucić albo ułożyć to, co mnie gniecie. Ogólnie dół. Ale nie mam siły usiąść do komputera. Książkę czytałam akapit po akapicie… powoli, czasem kilka razy. Przegięłam. Wczoraj zwyczajnie przegięłam. Plus bezsenność…

Sobota jest dziś. Znów obudziłam się przed budzikiem. Skąd we mnie to napięcie? Nie wierzę, żeby było to takie proste, jak mi się wydaje. I chyba nie jest faktycznie, bo dziś czuję się lepiej mimo wszystko, i jak patrzę na nieco zimniej na ten wczorajszy stan… Jestem w jakimś klinczu. Gdzie się nie obrócisz, tam dupa. Drobne sprawy znów nabierają takiej rangi, jakby od nich zależało życie.

.

.

.

.

.

Jak to jest odpoczywać bez poczucia winy? Jak to jest nie czuć chorej satysfakcji po tak porąbanym dniu jak ostatni mój czwartek? Po (zbyt) intensywnym działaniu? Trochę jakbym nabierała takiego napięcia, euforii i głębokiego niepokoju, jak uda mi się coś ROBIĆ. Być konstruktywną. Nie, to nie mania, od razu uprzedzę  Jestem nudna jednobiegunowa  Ciągle się szarpię! Nawet, jak mi się pewne rzeczy już poukładają, albo widzę zmianę w sobie. To mnie to tak emocjonuje, że z napięcia przeżywam. Nie mam w sobie spokoju za grosz.

Jak to jest akceptować swoje ciało? Jestem pewna, że jedną z przyczyn mojego napięcia jest ciągłe myślenie o odchudzaniu, zaczęłam się pilnować, twardo, bardzo twardo ćwiczę bez względu na zmęczenie, zostały do włączenia suplementy i zrobienie badań, bo chyba coś znowu dupa z moją tarczycą. Już nie mam siły robić badań. Już mi się nie chce. Trochę schudłam. Niedużo (jeszcze  ). I ciągle oglądam się w lustrze. Bez sensu, bo po co? Ale i tak to robię. Nakręca mnie to. Może zdejmę lustro?

Apetyt od czwartku też żaden. I boli żołądek. No. To sobie ponarzekałam. Poukładałam. Ale nie zostawię tego tak. Najgorsze, co przytrafiło mi się w życiu to długotrwała niemoc. Wewnętrzny paraliż. Kompletny bezruch. Dusząca szarpanina. Myślę, że to jedna z przyczyn moich przegięć. Za żadne skarby nie chcę do tego wrócić. Do tej beznadziejnej niemocy. Poczucia braku wpływu na swoje życie. Gdy mam już w sobie tę moc zmiany… może moc to za duże słowo… w każdym razie gdy to mam, to trzymam jak najcenniejszy skarb. Kompletne szaleństwo. Zero szans na równowagę. No ale ta moja… niech będzie: moc… działa też tu. Nie zostawię tego tak i nauczę się równoważyć. Oby to nie zmieniło się w kolejną szarpaninę…