Sobota… niedziela… poniedziałek…

Dzień za dniem… każdego za mało i każdego za dużo… każdy za krótki i każdy za długi… wszystkie takie same… tak samo wiercące trwały ślad, zostawiający widoczną bliznę…

Sobota…

Leżę w łóżku… wygląda na to, że pójdę spać wcześniej, niż dzieci sąsiadów, które krzyczą mi pod oknem… Coś mnie ścięło… Nie wiem co… Ale takie zjazdy przytrafiają mi się ostatnio regularnie… moje ciało nie wyrabia. Praca 7 dni w tygodniu… przerywany sen… trzewia szarpane rozpaczą… Do tego upał. Źle znoszę upał. Głowa boli mnie tak bardzo, że nie mieszczę w niej myśli… wszystko idzie nieuporządkowanym kanałem czucia… Obracam w palcach to wyczerpanie i zastanawiam się tylko nad jednym… czy kiedyś jeszcze będę… nawet nie tyle szczęśliwa, ile czy kiedyś będzie normalnie…?

.

.

.

.

W komentarzu padło pytanie: a co to znaczy NORMALNIE? Normalnie to dla mnie… równo. Bez gwałtownych i bardzo wysokich wzlotów, bez bolesnych upadków, po których nie można się podnieść… bez tony kamieni „nieopatrznie” rzucanych na głowę… Normalnie to znaczy mając w domu porządek… w takim sensie, że meble i książki są na swoich miejscach… że ludzie są na swoich miejscach…

A teraz… Nie ma ludzi. Nie ma porządku. Nie ma siły, żeby go zaprowadzić. Ślady po jego książkach… odciśnięte kurzem na ścianie… Dziury, na których kiedyś wisiała półka, potem zasłonięte zabranym regałem… ale on był brzydki… regał w sensie… należało mu się zniknięcie. Należało… nie należało… Ściana z dziurami patrzy złym niejednym okiem… Nie mam siły na gruntowny remont. Wypadałoby zedrzeć starą farbę i dopiero pomalować… ale tak bardzo nie mam siły na ten kurz… na ten pył…

Ściana w moim czuciu. Dziury w mojej głowie…

Niedziela…

Nienawidzę, NIENAWIDZĘ upałów! Nienawidzę być nieproduktywna! Nienawidzę nie móc! Kiedyś lubiłam ekstrema. Teraz nienawidzę. Nie tylko w pogodzie. Jeszcze niech do upału dojdzie tak koszmarna wilgoć, jak dziś… NO OBRZYDLIWOŚĆ! Wczorajsze „coś” trzyma jeszcze mocniej. Nie mogę się podnieść, mdli mnie, pozycja pionowa to koszmarny ból żołądka. Co za gówno?? I jeszcze nie ma czym oddychać…

Spałam 14 godzin. Sen dał odrobinę ulgi fizycznej… ale za to bardzo dużo mi się śniło. Tak dużo i tak zawile, że po obudzeniu pomyślałam, że ohoo… wracam do formy porąbanej wieszczki… To było tak trudne… Tak trudne, że w tym „czymś”, co mnie siekło, nie miałam siły temu stawiać czoła… Patrzyłam tylko na swoje myśli z otępieniem…

Poniedziałek…

Wróciło trochę sił fizycznych, choć brzuch nadal boli… ale wolę nie jeść, a za to pójść na rower. Na rowerze ze mnie zejdzie. Cokolwiek… wezmę choćby głębszy oddech… Może zaczepię o moją polankę i sobie popłaczę… nie wiem nad czym… trudno coś konkretnego wybrać… A może wcale nie popłaczę… Może znowu łzy utkną w soczystym „Do kurwy nędzy!” wywrzeszczanym na cały głos w pustym lesie. Bluzgi do nikogo. Bluzgi do mnie samej. „Do kurwy nędzy!”… jak ja nie mogę w to wszystko uwierzyć… jak ja nie mogę tego przeżyć… jak ja się nienawidzę za to, że tak bardzo pragnęłam… że tak zaufałam… że…

A jakie to ma znaczenie… Idę na ten rower. Już nie praży tak bardzo…