No to stało się. To musiało w końcu nastąpić. Wyrżnęłam się na rowerze. Tak solidnie. Kierownica z impetem trafiła w uda, oba. Mam GIGANTYCZNE siniaki. Bolą nawet przy chodzeniu. Reszta jak to po wywrotce. Krwi dużo nie było. Za to ziemia w przerzutkach wyprowadzała mnie z równowagi resztę trasy.
Co się stało? Zbyt szybko wjechałam w zakręt i tylne koło położyło się na piachu. Co KONKRETNIE się stało? Poczułam się ZBYT PEWNIE. Zbyt pewnie w relacji z moim rowerem. Za bardzo zaufałam swoim zdolnościom. ODPUŚCIŁAM KONTROLĘ. Poluzowałam. Prosty mechanizm. Popełniasz karygodne błędy wtedy, kiedy zbytnio zaufasz sobie.
To było do przewidzenia. Takie rzeczy zawsze są do przewidzenia, jeśli masz jakikolwiek wgląd w siebie. Taki wgląd z jednej strony pomaga ustrzec się przed bólem. Z drugiej ogranicza. Ogranicza dlatego, że nie pozwala Ci chociaż odrobinę popuścić tego sznurka, którego tak kurczowo się trzymasz… Bo wiesz, że chociaż nie zawsze puszczenie oznacza cios, to oznacza go CZASEM. A te ciosy niekoniecznie są łatwe do przeżycia.
Ale jeśli sobie nie zaufasz, nigdy nie dojdziesz do punktu, w którym będziesz w stanie zaspokajać swoje najważniejsze potrzeby. O ile w ogóle nauczysz się je rozpoznawać.
Ha. Ha. Ha.
To teraz bądź mądry i pisz wiersze. Wypośrodkuj to tak, żeby nie mieć ogromnej potrzeby kontroli. Żeby umieć puszczać nawet w obliczu ryzyka. Żeby popełniony błąd nie powodował wzmocnienia potrzeby trzymania wszystkiego w ryzach, tylko był zwyczajną nauczką. Taką jak potknięcie na chodniku dla 2-latka.
Kiedyś jeździłam na rowerze tylko w ramach szeroko pojętego „załatwiania spraw”. Potem miałam długą przerwę. Gdy pierwszy raz po tej przerwie usiadłam na rower, miałam już depresję. Jechałam nim z górki. Myślałam, że zwymiotuję z lęku. Znów odstawka. Na kilka lat. Aż do teraz. Teraz jeżdżę prawie codziennie. Raczej dłużej niż krócej. Po lesie. Pustym. I śpiewam. Śpiewam „Suzanne” Cohena. Śpiewam „Rio” Domowych. Śpiewam ballady z dawnych wieczorów poetyckich Trójki. Są absolutnie unikalne. Mam je tylko na starej skrzypiącej kasecie. I w głowie. I w myślach. I dziś, pomimo bólu, pomimo świadomości utraty kontroli, nie poddałam się lękom. Nie jechałam jakoś bardziej ostrożnie niż zwykle. I mam ochotę jechać znów. Do lasu, w którym są dziki w dodatku.
Boję się fizycznego bólu. Ale skoro jazda na rowerze nie powoduje lęku o ból, skoro BOLESNY UPADEK na tymże rowerze nie spowodował psychicznej blokady przed kolejną wycieczką, to daje mi to nadzieję, że w końcu przestanę tak histerycznie i lękowo reagować na rany zadane przez ludzi… Ciekawe czy nadzieja nie jest płonna…