Nienawidzę tego. Siedzę i myślę. Z poczuciem, że mam tyle pracy. I zawieszam się zamiast działać. I myślę, i przetrawiam (tak, ja wszystko łykam, trawię, przeżuwam i wchłaniam; i skoro to są niestrawne rzeczy to… cóż za niespodzianka, mój układ pokarmowy cierpi i nienawidzimy się nawzajem).
Chciałabym napisać wprost. Rozwikłać to , co się zaplątało. Skończyć. Zamknąć. Albo na zewnątrz i dzięki temu w sobie, albo po prostu w sobie. I wiem jedno. Że jeśli uda się w sobie, pokonam największą bestię ostatnich długich lat. Ale jakoś mało mam wiary w siebie.
Ani nie odpoczywam, ani nie działam, ani nie myślę, bo jednocześnie działam i myślę. I marzę o odpoczynku. Nie śpię. Znowu. Znowu ciągle jestem głodna. Ale znowu nie jem.

Nie ma konkretów. Nie ma sytuacji. Nie ma słów. Nie ma kontekstu. Nie ma tego, co było. I nie ma tego, czego nie było. Jest tylko popiół. Uczucie odrzucenia, które jest moim największym demonem. I atakuje, jak mam za dużo… jak już… nie wchłaniam. Nie sięgam. Nie daję rady. I wracam. Mimowolnie. Samo się wraca. Czkawką. Samo się odbija o tą cholerną ścianę. I wraca. I daje po oczach. I daje po żołądku, i daje po sercu. Nie ma konkretów. Nie ma sytuacji. Nie ma słów. Jeśli konkret wraca… ale na szczęście rzadko wraca, jak już jest naprawdę źle. Teraz jest tylko ten popiół. Który mi przyprósza wszystko dookoła. A ja nienawidzę się brudzić. Naprawdę. Nie mam nic do zwierząt, ale nie lubię ich głaskać. Lubię mieć czyste ręce. Nienawidzę kurzu na półkach. Ale nie sprzątam obsesyjnie. Na szczęście mam wadę wzroku i wystarczy zdjąć okulary. Nienawidzę jak coś jest przyprószone, no nienawidzę! A ten cholerny popiół…
Tak jakby podjęta już dawno decyzja nie była podjęta.
Tak jakbym sama podważała własne przemyślenia.
Samą siebie.
Jak mam odwrócić uwagę?
Tak. To są właśnie te ohydne, wstrętne resztki tego dramatu, który przeszłam. Bo depresja JEST dramatem. Każda. Odwrócenie uwagi od myśli, które niczego nowego nie wnoszą, które tylko sprawiają ból, które ściągają jeszcze niżej, jest niemal niemożliwe. Albo możliwe kosztem szarpaniny emocjonalnej. Silnej. Bardzo. Kosztem bólu w innym miejscu. Kosztem podważania swoich decyzji. I NIE DA SIĘ NIE MYŚLEĆ. Ja po prostu tego NIENAWIDZĘ! Nie umiem się pogodzić z tym, że może ja tak po prostu mam. Nie chcę tak mieć. NIENAWIDZĘ TEGO.
.
.
.
.
.
.
.
.
Nie ma słów. Nie ma konkretu. Nie ma kontekstu. Jest bolesne uczucie. A może nawet nie uczucie. Tylko ból delikatnego miejsca. I szarpanina. Szarpanina, jak to fantastycznie napisał Cohen w jednej z piosenek: głęboko między „jeszcze nie” a „już”…
.
.
.
.
.
.
.
I jeszcze chcę. I więcej chcę. I pisać, i pisać, i pisać. I pisać. I jeszcze trochę pisać. Dać czas na myślenie. Przestrzeń na przeżywanie. A ja robię to, czego nigdy robić nie umiałam. Zajeżdżam się. Uciekam. Nie rozbrajam bomby. Wyrzucam i uciekam. Świadomie.
.
.
.
.
.
.
.
.
I co teraz?
Nic.
Wracam do pracy.