Wystarczy, żebym się wyciszyla. Żebym otworzyła głowę na różne myśli, posłuchała ciszy wokół i ciszy w sobie. I ono przychodzi. Uczucie, które znałam od zawsze, ale dopiero od niedawna wiem, co oznacza.
Włącza mi się GIGANTYCZNA po prostu potrzeba pisania. Chcę napisać wszystko. WSZYSTKO. Wszystko, co we mnie siedzi. Chcę napisać swoje uwagi o otaczającym mnie świecie, o moim świecie wewnętrznym, listy do tych, którym mam coś do powiedzenia… takie może nawet nie do wysłania… Chcę złapać każdą nić. Pójść za każdą myślą. Dotrzeć do każdego ulotnego sedna, które kryje się za natchnieniem… MUSZĘ PISAĆ. To wewnętrzny przymus. Ale dobry przymus. Niezwykle uzdrawiający. Brak akceptacji i właściwej interpretacji tego uczucia… przymusu… generowało we mnie niezrozumiałe napięcie. Cieszę się, że już ma ujście…
Pisać lubiłam zawsze. Jako dziecko kilka razy próbowałam napisać książkę. Trochę zabawne były te próby, ale dla mnie wówczas śmiertelnie poważne. Pierwszą z książek miał być ciąg dalszy lektury „Oto jest Kasia”. Pamiętam, że pisałam czerwonym długopisem. Rękopis nie przetrwał… Kiedyś napisałam też tomik wierszy. W zeszycie bez kratek. Ozdobiłam je rysunkami i dałam Babci z okazji imienin. Albo Dnia Babci. Nie pamiętam. To z kolei była patriotyczna szmira 7-latki. Moja pierwsza poezja, która poszła w świat 😀 Hmm… tak sobie pomyślałam, że całkiem realne jest odkopanie tego zeszytu 😉
W szkole bywało różnie. Raz byłam oceniana lepiej, raz gorzej… nie lubiłam narzuconych form. Denerwowały mnie jakieś charakterystyki nudnych i przewidywalnych Zbyszków z Bogdańca czy streszczenia lektur typu „Ten obcy”. W ogóle jedyne, co pamiętam z tej książki to właśnie to streszczenie i brzydkiego pryszczatego chłopaka z okładki.
Oceny, stopnie, plusy, minusy, nieustająca krytyka… I przepisywanie na czysto… Poczułam się lepiej w późniejszych klasach i w liceum, dzięki super nauczycielce. Lektury były ciekawsze, bardziej na mnie wpływały, kształtowały moje myślenie. Niektórych lektur i atmosfery na lekcji podczas ich przerabiania nie zapomnę nigdy. Z pisaniem do szkoły jednak wciąż bywało różnie… Nie wiem, czy chociaż raz dostałam 5…
W międzyczasie doszło też pisanie pod klucz… W sumie zawsze to, czego nas uczyli, to było zabijające kreatywność pisanie pod klucz, ale jak pojawiły się stricte tego typu testy… na szczęście za moich ostatnich lat w systemie edukacji obowiązkowej… to resztki kreatywności zmarły śmiercią naturalną. Chociaż tego typu zadania akurat szły mi bardzo dobrze. Czytałam w myślach autorów kluczy wręcz po mistrzowsku. Ale… no cóż… skwitujmy to krótkim „to nie było to”.
W szkole w sumie jak widać nie brylowałam, ale potrzeba była, więc wyżyć też się trzeba było trzeba. Pisałam do szuflady, dla siebie, nie do końca czując właściwy sens tego, co robiłam… czasem próbowałam wyjść z tym poza szufladę… Ale moja „sztuka” nie spotkała się z uznaniem. W wieku wczesnych kilkunastu lat napisałam opowiadanie. Było o moim świecie wewnętrznym, choć jeszcze nie zdawałam sobie z tego sprawy. Naprawdę mi się podobało. Pokazałam je mamie, a mama powiedziała, że bohaterka zachowuje się jak naćpana. Wtedy się poddałam. Po jednej porażce. Pytanie, czy to w ogóle była porażka… Po jednym komentarzu osoby, na której akceptacji zależało mi bezgranicznie… Uznałam, że nie umiem pisać opowiadań i już. ŻE SIĘ NIE NADAJĘ. I po temacie. Na lata.
Pozostałam przy bardziej osobistych formach. Na przykład pisałam do siebie listy. Jeden jest do 35-letniej mnie. Nie czytałam go. Jeszcze chwila 🙂 Były też pamiętniki, które pisałam od chyba 8 roku życia. Albo 9… Dostałam wtedy taki pamiętnik zamykany na kłódkę. I pierwszym wpisem był opis dnia, w którym go dostałam. Szybko odkryłam, że taka pisanina realizuje jakąś moją ogromną potrzebę… Pisałam długie lata, pomimo małego falstartu, kiedy moja mama przeczytała to, co piszę o rodzeństwie. Chyba sama hej pokazałam. Jeden z pierwszych wpisów… Dostało mi się za uczucia… Heh 😉 Ale to było na początku. Później już byłam bardziej ostrożna. Pisałam intensywnie, co dzień po kilka-kilkanaście stron. W liceum w pewnym momencie zaczęło się sporo dziać i wpisy nieco rozrzedły. Aż wreszcie pisałam raz na kilka miesięcy. Albo wcale. Wtedy już studiowałam i wierząc, że nie umiem pisać z głowy, realizowałam pasję pisarską w narzuconych, konkretnych tematach. Poszło zaskakująco dobrze. To, czego się nauczyłam na warsztatach, dało mi szalenie dużo i doceniam to do dziś. Miałam nawet kilka publikacji. Nie, nie studiowałam dziennikarstwa 😉 Chociaż miałam zapędy.
Potem urodził się mój syn. Też chciałam pisać, choć nie zdawałam sobie z tego do końca sprawy… Opisywałam jego rozwój, choć weny i czasu było mało. Chwilę później zaczął się intensywny romans z internetem. Mogłam pisać na forach długie posty z poradami 😉 I znów nie wiedziałam, dlaczego to robię. Skąd to wypływa… Ale wtedy w mojej głowie mieszkała już choroba. Choć jeszcze miało potrwać, zanim pokazała się w swojej pełni. Wpadałam w rygor wewnętrzny. Na przykład nie mogłam uwolnić się od myśli, że MUSZĘ dziś napisać o dziecku, bo to mój obowiązek… w sumie to już było wcześniej, ale wtedy wychodziło każdą szparą… Albo opisujesz 100%, albo wcale. Przestałam. Perfekcjonizm i czarno-białe myślenie pokonało mnie doszczętnie.
I tak straciłam coś, co pomagało mi oddychać. Pisanie pamiętników w tym świetle już nie miało sensu, bo JAK przy małym dziecku opisać WSZYSTKO, co się działo? Każde znaczące zdarzenie? Uczucie? Emocję?
Nie wiem, jak przetrwałam najtrudniejszy czas w moim życiu bez pisania. Ale gdy leżałam pod kołdrą miesiącami, bez poczucia sensu życia, i czułam, że dłoń domaga się pióra, coś we mnie mówiło: daj spokój. Nie napiszesz teraz nic dobrego. Nic, co by mogło Ci pomóc. A musisz przecież jeszcze opisać te lata, które minęły. Żeby była ciągłość. (SIC! Tak właśnie myślałam!). O NIE. Tego nie dało się zrobić. Nie byłam w stanie pisać niczego z sensem… nawet na forach zamilkłam… pisałam maile do dwóch koleżanek… ale też przegrałam… Zostały mi książki…
Wiedziałam, że potrafię. Jakkolwiek. Więc, gdy już byłam w stanie szukać pracy, szukałam w copywrittingu. Opierałam się bardziej na wiedzy… albo raczej nadziei, że mam jakieś umiejętności w tym kierunku. O potrzebie nie było mowy. Gdy znalazłam taką pracę, trochę się rozkręciłam, ale szybko zaczęłam robić inne rzeczy. Nie żałuję, bo naprawdę dużo się nauczyłam, poza tym dużo redagowałam. Ale dziura została… tylko zasypana śmieciami nie zawsze sensownych nowości i nieprzepracowanych emocji…
Po czasie potrzeba pisania znów wyszła gdzieś między wierszami. Nawet nie pamiętam dokładnie, jak… Zapragnęłam założyć bloga. Chciałam pisać na bardzo określone tematy. Było ich milion. Zapowiadało się super. Blog powstał, dał mi bardzo dużo i daje nadal. Ale nie wzięłam pod uwagę, ze nie będę umiała pohamować mojego porypanego perfekcjonizmu. W rezultacie pisałam bardziej dla siebie niż dla innych, dopieszczając wszystko do bólu. Zajmowało mi to tyle czasu, że szkoda nawet wspominać… Znowu coś było nie tak… Znowu szeroko pojęty brak…
Zimą zeszłego roku założyłam na komputerze plik. Tam miał powstać mój nowy pamiętnik. Miejsce do wypisania, wyrzucenia z siebie. Nie mogłam się zabrać do pisania ręcznego, więc dałam szanse technice. Znów nie poszło. Znów tendencja do opisywania faktów. Bez sensu. Nie tego szukałam. Znów…
W tym czasie nawiazałam pewną przyjaźń. Messengerową. Poza różnymi innymi rzeczami dawała mi też… możliwość wypisania się. Wypisania bez pisania tak naprawdę. To samo poczucie humoru sprawiało, że mogłam wyrazić siebie przesłanym memem. Jednym krótkim hasłem. Słowem. Czułam jakby mi w jakimś zakresie było lżej. Jakbym nabierała powietrza w niedotleniony organizm… To sobie trwało, jakoś pomagało… ta forma wyrazu wciąż nasuwała mi refleksje… szukałam dalej. W końcu wpadłam na pomysł, że założę fanpage z memami 😉 Nosiłam się z tym jakiś czas, aż wreszcie poczułam, że to MUSI BYĆ JUŻ. Usiadłam do kompa i to zrobiłam. Kompletnie bez pomysłu i na nazwę i na treść tak naprawdę. Bo czułam, że memy to nie wszystko…
Samo wyszło. Jeden przebłysk pozwolił na wymyślanie nazwy, drugi na to, żeby w opisie umieścić informację, że poza memami będą czasem przemyślenia. Zapowiedź przemyśleń, bez przemyślenia 😉 Tak było, true story 😉 A potem poszło. Samo. Założyłam stronę i popłakałam się prawie ze wzruszenia. Czułam się jakoś dziwnie… dobrze… Poza memami praktycznie od razu zaczęłam pisać o sobie. W formie, która sama się pojawiła. Nawet nie wiem, czym jest to, co piszę. Jak to sklasyfikować. Ale to już nie ważne. Nie wiem też czy to ma jakąś wartość literacką. Ale to też nie ma znaczenia. Ma wartość dla mnie. I być może dla kogoś, kto to przeczyta.
Pisanie nie do szuflady daje mi szansę na oderwanie się od przymusu opisywania wszystkiego od Adama i Ewy. Pozwala na pewien polot, którego nie umiałam w sobie znaleźć sama dla siebie. Pomaga wyciągnąć wnioski, samej sobie ułożyć w głowie pewne rzeczy. Dzięki temu blogowi znalazłam też ujście dla mojej potrzeby dbałości o estetykę. Uwielbiam przeglądać Pixabaya dla samego przeglądania. Teraz mam co zrobić z potrzeba wykorzystania tych pięknych rzeczy, które tam znajduję… Kolejny plus 🙂
To musiało przyjść teraz. Nie mogło wcześniej. Nie byłam na to gotowa. Teraz pojawiła się pewna głębia, która pozwoliła na zajrzenie tam, gdzie wcześniej nie miałam wglądu. Runęła jakaś ściana, która pozwoliła na odpuszczenie tego, co nie było niezbędne. Pojawiła się przestrzeń i nowe pytania. Nowy ogląd. Nowe spojrzenie.
Teraz z dnia na dzień mam coraz więcej pomysłów. Wrócił mój przymus pisania. I to jest przyjemne. Wreszcie wiem, czym jest to uczucie w gardle, sercu i dłoniach. Wróciła potrzeba zabawy słowami i intelektem. To o to chodziło! Wreszcie czuję w tym sens! Do niedawna nie zdawałam sobie sprawy, że pisanie jest dla mnie tak ważne. Nie wiedziałam , że jednak umiem pisać nie bazując na tak zwanych twardych danych. Że ktoś to może czytać i może to komuś coś dawać. Pokochałam to i tęsknię, kiedy nie mam jak pisać. Od miesiąca pojawiają się kolejne i kolejne notatki na telefonie, nowe tematy, wnioski, wizje, pewne obawy, bo jednak pokazuje siebie i swoje delikatne strony… A jest ich kurcze sporo 😉 Ale już nie mam wyjścia. Nie chce mieć wyjścia. Ponowne odkrycie pisania dało mi ogromną ulgę, pomogło znaleźć wygodne ujście dla moich potrzeb, mojej wrażliwosci. Jestem w domu 🙂
.
.
.
.
.
Po co to pisze? Po to, żebyś Ty, Czytelniku, mniej lub bardziej wrażliwy, potrafił wsłuchać się w siebie, pójść za jakimś impulsem, potrzeba uporządkowania wnętrza. Kompletnie nieistotne, czy to będzie śpiew, gra, rysunek, ruch, pisanie, kolorowanie, ogrodnictwo, zabawa z dziećmi, czy wyprowadzanie na spacer psów ze schroniska. Poszukaj w sobie niezaspokojonej potrzeby wyrażenia siebie. Jest wielce prawdopodobne, że ją masz. Jak już ją odkryjesz, będziesz wiedział, że to, co robisz, to Twój sens.