Podobno ostatnia ciepła noc. Wciąż siedzę na balkonie. Oddycham nocnym powietrzem… patrzę na moje lampki… oświetlone nimi kwiaty… moją rozhulaną miętę… I myślę. Wciąż za dużo myślę. Myślę o tym, że dziś nie przewróciłam się przez księżyc. Dziś wjechałam przez niego w krzaki.
To jest niewiarygodne, ale to boli! Boli to, co widzę. Boli to, co odbierają moje zmysły… zbyt mocno odbierają… Boli nie dlatego, że wjechałam w krzaki. Nie dlatego, że wtedy się przewróciłam. Nawet nie dlatego, że księżyc… prowodyr wypadków… coś… kogoś podprogowo mi przypomina… i nawet nie muszę o tym myśleć, bo ciało i tak pamięta…
Boli piękno. Boli właśnie ten wczesny, ciepły , duży księżyc na jeszcze jasnym niebie… Stąd… teraz… ciemną nocą… już go nie widzę… Ale widziałam wcześniej… Był taki… taki jak zawsze… taki wyjątkowy… I tak dotykający… Boli złota godzina… pomarańczowe światło między drzewami… boli błękit nieba… zieleń liści… zając na drodze.. boli mgła… boli wiosna i pierwszy śpiew ptaków… boli lato, ciepły wiatr i zapach lasu… boli zapach września i kolor wrzosów… Bolą dźwięki. Bolą dreszcze, które mnie przeszywają, gdy słyszę coś, co do mnie w jakiś sposób mówi…
Dotyka do głębi. Dotyka tego, co schowane tak bardzo głęboko… dotyka ran… żywej tkanki… Wyciska łzy… zapiera dech… powoduje gęsią skórkę… boli w szyi… boli w klatce piersiowej… powoduje napięcie w splocie słonecznym… Boli. Wszędzie boli. Piękno boli. Zachwyt wbija nóż w serce. Zwłaszcza, gdy nie ma z kim się nim… tym bólem… tym pięknem… podzielić…
.
.
.
.
Co jest pięknem? Co jest obiektywnym pięknem? Czy to, co boli, może być pięknem…? Może. Jest nim. Jest nim i boli. Piękno boli. Gdyby nie bolało… gdyby nie było w nim tego masochistycznego przymusu szukania go i chwytania w palce każdego jego drobnego okruszka pomimo… nie byłoby pięknem…