Zatkałoby Cię, gdybyś mnie dziś zobaczył. Tak pomyślałam stojąc przed lustrem. Wyglądałam super.
Ale to chyba nie sukienka. Idealna do figury. To chyba nie wyjątkowo udany makijaż. Subtelny. Podkreślający czerń wszystkiego. To chyba nie włosy. Lekkie. Coraz dłuższe. Błyszczące. Choroba się ich nie ima. Już się nie ima. Bo wreszcie o siebie zadbałam. Chociaż trochę.
To chyba był ten błysk w oku. Taki nowy. To chyba była ta… energia? To coś, czego nie miałam od lat…? Czego nigdy nie miałam? Uśmiech. Może uśmiech. Taki inny. Taki prawdziwy. Coś jeszcze… Błysk ulgi? Odzyskania siebie? Fascynacji tym , że moja wartość jako człowieka naprawdę istnieje? Błysk jak w oczach dziecka, które odkryło coś niezwykłego…? A może błysk uczucia, że mimo, że moja nowa droga, choć długa i daleka, to jednak prowadzi do szczęścia…?
Na co się gapił ten gość na ulicy? Podobno się we mnie nieźle wlepił. Nie widziałam. Chyba takich rzeczy się nie widzi. Zwłaszcza, gdy tylko szczątkowo dopuszcza się własną urodę do świadomości. Czułam się dobrze w tej sukience. Czarnej. Nie do ziemi. Ale czy aż tak wymiatałam…? Może pomyślał, że to zakonnica? 😉 Jakaś rozebrana 😉 A może faktycznie dobrze wyglądałam…? A może to prawda, że piękno kobiety nie leży w jej wyglądzie, tylko w jej wnętrzu…? Intelekcie? Wrażliwości? W tym, co błyszczy, gdy jest ciemno?
W tym, co nie pozwala Ci zapomnieć… I nie pozwoli.