Opowieść o pustym niczym

Spałam dziś dwie godziny… obudziłam się przewracając z boku na bok w poczuciu, że przed czymś się bronię. Że nie mam czym oddychać… Próbowałam znów zasnąć, bez sukcesów, aż w końcu wstałam i poszłam na rower.

Nienawidzę takich dni. Lepkie, obrzydliwe, wilgotne powietrze, włosy każdy w inną stronę, szara niewypoczęta skóra i taki paskudny posmak w buzi z niewyspania. I oczywiście najbardziej hardkorowy dzień tygodnia. Obiecywali, że będzie burza. Nic z tego. Łódź zalało, a u nas ANI KROPLI. I duchota. Bardzo źle znoszę taką pogodę. Mam mnóstwo czarnych myśli. Ciągle chce mi się płakać i modlę się o koniec dnia. A potem siedzę i myślę…

Dziś śpiewanie nie szło dobrze. Bo zaczęłam śpiewać. Na rowerze. Nie tracąc prędkości. To jest niesamowite, jak szybko poprawił mi się głos. I oddech. I wydolność. Ale dziś. porażka… pewnie z niewyspania. I różaniec nie szedł dobrze. Nie mogłam się skupić. Sięgnęłam po gitarę… ona ma już tyle lat, a wciąż pachnie świeżym drewnem… moja ukochana gitara… oczywiście gra mi nie szła. Pisanie też nie idzie.

Nic nie idzie. Nie idzie, bo droga kamienista. Pełno piachu i pyłu. Strasznie nie lubię pyłu. Ale nie mam wyjścia. Pustynia jest ogromna. Pełna piachu. I jest tylko moja. Jest pusta.

.

.

.

.

Kiedyś myślałam, że wiem, który rok był najgorszy w moim życiu i zawsze odnosiłam wszystko do niego. Już nigdy nie powiem, że któryś był najgorszy. Nie ma sensu oceniać. Nie ma sensu porównywać. Wtedy byłam na dnie. Totalnym. Które dziś widzę inaczej. Za kilka lat inaczej spojrzę na to dno, w którym jestem teraz. Bo den jest wiele. W momencie, w którym czujesz, jakbyś tego dna sięgnął, sięgasz go naprawdę. Za każdym razem. I albo się odbijasz, albo zostajesz w mule. Ja się wtedy odbiłam. A teraz? Sięgam trzeciego dna w ciągu pół roku. Pierwsze było w styczniu. Z myślami samobójczymi. Mdłościami. Paraliżem fizycznym. Dosłownym. Nigdy, NIGDY, nawet w najgorszej depresji, nie było tak, żebym potrzebowała instrukcji, jak wstać z łóżka. Krok po kroku.

Przetrwałam. Wyszłam z tego. Sama. Nie wiem jak.

Potem był kwiecień. Dno zalane nieopanowanymi łzami. Dno, które poczułam pod stopami. Dno bez mułu. Dno tak bardzo bolesne i jednocześnie konkretne. Pozwalające na oparcie na nim stóp. Już głębiej niczego nie ma… Odbiłam się. Znów. Choć koszt był ogromny… Trzecie dno jest teraz. Dno studni. Stoję w mule do pół łydki. Zimno. Lepkie, obrzydliwe, wilgotne powietrze, włosy każdy w inną stronę, szara niewypoczęta skóra i taki paskudny posmak w buzi z niewyspania. Stara studnia. Na głowę lecą kamienie. Upokorzenia.

.

.

.

.

.

A teraz się modlę. O skończenie tego, cokolwiek miałoby to oznaczać. I wiem jedno. Modlitwa przynosi efekty. Czuję na jakimś niesamowitym poziomie, co było i jest prawdą, a co podszeptem złego. Właściwie już wiem, co było czym. Choć wydawało mi, że jest totalnie na odwrót. Okazało się, że przyjęcie tej prawdy było znacznie mniej bolesne, niż się obawiałam. Ale w zamian za to jest upokorzenie. Jest dno. Kamieniste, muliste, wstrętne i obślizgłe dno studni. Jest ta przerażająca pustka. I myśl, że kompletnie nie wiem, jak to ogarnąć. To mi się nie mieści w głowie, choć jest pusta. To mi się nie mieści w sercu, chociaż jest puste.

.

.

.

.

Nadzieja umiera po raz trzeci w tym roku. Ile żyć ma nadzieja…? Ile żyć w tym życiu mam ja? A ile jeszcze leveli…?