Oby nie na noże…

Jest pierwsza w nocy. Przez ostatnie dwie doby spałam 5 godzin. Przez dwie doby. Włożyłam dobre 30 godzin w pracę, za którą nie dostanę kasy. Do tego pewnie z drugie tyle pracy koleżanki. Barter. Pytanie, czy tyle wart. Zaczynam wątpić.

Cicha, policz do 10. Do 20. Do 50. Do 100. 179…180…181…182… …. …. …. … 388… 389… 390… K..WA.

Trafiłam w objęcia mistrza motywacji. I mistrza paru innych rzeczy. Mam tak kompletnie dość. Tak kompletnie straciłam parę, że mam ochotę rzucić to wszystko. Gdzie jest granica? Moja? Ile zniosę? Gdzie się kończy hartowanie, a gdzie zaczyna mordęga?

Idę spać. Nie wiem, co jutro ze mnie będzie. A roboty nie ubywa.

.

.

.

Nie. Nie jestem taką zaciętą dziewczynką. Ale widzę w jej twarzy to, co towarzyszy mi teraz. Ten sam koloryt złości. I ten sam koloryt bezradności.

.

.

.

.

.

Mam tak po kokardy starania się, dawania z siebie tego, co najlepsze, bycia dojrzałą, przekraczania własnych granic i innego pitolenia, że najchętniej rzuciłabym to. Daleko. I mocno.