Moje ciało

Wciąż nie mogę zabrać się za pisanie tego wpisu. Albo tych wpisów. Bo będzie ich więcej. Ciągle coś mi przeszkadza. A to mam tak dobry nastrój, że szkoda mi go sobie psuć refleksjami (rzadko ostatnio nie analizuję), albo mam takiego doła, że nie chcę pod sobą kopać jeszcze głębiej, albo zwyczajnie i po ludzku nie mam czasu… albo… tiaa… paluszek i główka to szkolna wymówka. Rozdrapałam sobie skórkę na wskazującym. Jak to kurde boli! I boli jak walę w klawiaturę. Myślę, że tak naprawdę nie chcę się zmierzyć z tym tematem. Ale się zmierzę. Najwyżej na raty. Bo to jest zbyt ważny temat. Myślę, że nie tylko dla mnie. Stąd ciśnienie.

No i tak się wzięłam za pisanie… zaczęłam grzebać w Pixabayu. Bo w końcu jak to tak, taki ważny wpis bez obrazka? I tak sobie scrolluję… znalazłam kilka pięknych aktów, kilka modelek w pozach, które mówią same za siebie. Mogłabym napisać ten tekst samym obrazem. Ale nie chcę. Chcę słów. Tylko wciąż nie mogę przejść do rzeczy…

Chciałam pisać o tym, czym dla mnie było i jest moje ciało. Trudno mi zacząć, bo tak naprawdę nie wiem od czego. Więc zacznę tak, jak mnie uczono. Od faktów.

Fakt 1 – Mam ciało.
Jestem kobietą. Niczego mi nie brakuje, nawet mam nieco za dużo. Mam twarz, którą zawsze lubiłam en face i szczerze nie cierpiałam z profilu. Mam włosy. Ładne. Lubię je. Mam nos. Podobno nos jak nos, ale mnie zawsze wydawał się ohydny. Za duży. Jak ziemniak. Mój stosunek do nosa zniszczył mąż mojej ciotki. Gdy miałam 8-9 lat NABIJAŁ SIĘ z niego z moją starszą kuzynką. Mówili wprost, że nochal, że brzydki i duży. Do dziś nie mogę go pokochać. Nosa w sensie. A wujowi w pewnym sensie darować. Mam oczy. Duże, zielone, z ładnymi rzęsami i brwiami. Uszy. Uszy są ok. Mam szyję. Piersi. Wiecznie za małe. Choć gdy się głodziłam, dziękowałam Bogu, że nie są większe. Nie chciałam… o tym może później… Co jeszcze? Brzuch… ręce… uda… pośladki… Mam je. W tej chwili jest ich za dużo. I chyba to jest punkt wyjścia do Faktu 2.

…znów uciekłam na Pixabay… Od razu powiem, że to nie moje zdjęcie.

Fakt 2 – Uważam, że jestem za gruba.
Tak. I mówi to kobieta po 30-tce. Po latach terapii. Wciąż nie umiejąca złapać dystansu. Mówi to szczerze. Mówi to bez obiektywizmu. Czysto subiektywne. Chociaż są też fakty. Przytyłam. Nie da się ukryć. Rok temu depresja mnie tak zjadła, że w bardzo krótkim czasie poszło 3 rozmiary do góry. Obiektywnie mam nadwagę. Nie wiem, jakie mam BMI. Pewnie otyłościowe, ale nie wyglądam na otyłą. Kształty mam kobiece. Piersi, talia, biodra, wszystko jest. Nie jestem piłeczką tłuszczową. Wyglądam jak kobieta. Nadal. Ale w tym moim stwierdzeniu „Jestem za gruba”, nie ma tej wagi. Żadnej wagi. Żadna liczba nie ma tu znaczenia. Żadne BMI. Ono ma takie samo brzmienie, jakie miało na granicy niedowagi.

CZEKAJ.

Naprawdę? Naprawdę brzmi tak samo?
.

.

.

.

.

Nie.
Nie brzmi. Tylko mi się tak wydawało. Zanurzam się w to i słyszę dźwięk tego zdania. Wtedy. Kiedy chuda jak patyk, ubierałam się w workowate ciuchy. Bo wciąż byłam za gruba. Kiedy się garbiłam, żeby schować piersi. Kiedy czułam satysfakcję po każdym niezjedzonym posiłku. Po każdym kęsie… przeżutym i wyplutym… Tak. Tak wygląda anoreksja. Cieszyłam się tylko wtedy, kiedy wchodziłam luzem w jeansy skinny w rozmiarze 36. Przy moim wzroście naprawdę wyglądałam jak kij od szczotki… I nigdy nie wyszłam w nich… nawet z pokoju… Przypominam sobie to i słyszę: „Jesteś za gruba!”. Widzę siebie w lustrze. Autentycznie grubą. Autentycznie nie taką. To było realne. To było namacalne. Te obrazki o anoreksji z Facebooka są bardzo prawdziwe. Żebra i kości widzą w lustrze otyłość. To jest niewiarygodne, do czego może doprowadzić błąd postrzegania!! To zdanie było realnym świstem bicza. Realną znętą. Katorgą nad własnym jestestwem. Brzmiało jak pisk nienawiści… Przed którym uciekłam. W głęboką depresję.

Mój organizm nie dał za wygraną. W końcu sam się zaczął ratować. I przybrałam na wadze. Jak patrzę na zdjęcia i widzę różnicę 10 kg między jednymi i drugimi… „grubsza” byłam piękna. Ale wtedy tego nie widziałam. TOTALNIE!! Wiecznie te workowate szmaty, wiecznie obserwacja kości biodrowej… wystaje? Nie wystaje? Wiecznie NIE TAKA!! Wiecznie ZA GRUBA! Choć obiektywnie, gdy patrzę na te zdjęcia z dystansem… nijak nie gruba. Ale wciąż nie taka.

I przyszedł zeszły rok. Problemy rodzinne, problemy ze zdrowiem, atak depresji, łóżko, kilogramy, łzy, łóżko, łzy, łóżko, łzy, łóżko… w kalendarzu z własnymi zdjęciami akurat wisiał miesiąc z moją fotą sprzed tych kilogramów. Zdjęłam ją. Nie mogłam wytrzymać.

Wyszłam z łóżka. Wyszłam z domu. Przed tym drugim krokiem poważnie powstrzymywała mnie waga. Ale zrobiłam to. Nie sama. Ale zrobiłam. Wróciłam do pracy. Z tą wagą. Zaczęłam znów chodzić na konferencje. Zaczęłam bywać wśród ludzi. Udzielać się. Będę miała niedługo własną prelekcję. Stanę przed ludźmi! MIMO WAGI! Pokonałam coś. Coś bardzo bardzo wielkiego. Pokonałam totalność sformułowania „Jestem za gruba”. Teraz już nie jest totalne. Teraz jest bliżej faktów. Tak, mam nadwagę. Tak, wnerwia mnie. Tak, trudno mi coś z nią zrobić. Tak, chcę już natychmiast, żeby się zmieniło. Tak. Mam odruchy głodówkowe. Tak, przeżywam to strasznie, bo mam taką a nie inną historię. Ale nie widzę już swojego ciała wyłącznie w świetle poczucia własnej wartości. I to jest mój ogromny sukces.

Więc w czym problem? W tym, że to światło wciąż jest jasne, jaskrawe i świeci prosto w oczy. Do tej pory potrafię mężowi wyrzucić, że coś tam mi mówi/robi, bo jestem za gruba. Czysty idiotyzm. Na szczęście już coraz rzadziej, w chwilach skrajnego kryzysu, ale jednak. Wciąż patrzę z obrzydzeniem w lustro. Też coraz rzadziej. Ale jednak. Mam odruch tłumaczenia się każdemu, dlaczego tak wyglądam. Będąc u przyjaciółki w wakacje kilka razy pytałam się jej o coś, o co strasznie się bałam zapytać kiedykolwiek wcześniej kogokolwiek poza moim mężem. Czy te dodatkowe kilogramy mają znaczenie dla Twojej przyjaźni do mnie? Pytanie brzmi naprawdę tragicznie. Niedojrzałe. A może dojrzałe… Jak pytanie małego dziecka, które śmiertelnie przerażone wstydzi się coś powiedzieć rodzicom, bo ich reakcja to dla niego sprawa życia i śmierci. Ale zapytałam. Odpowiedź była oczywista. Ale lęk był.

Staram się nie skupiać na problemie. Tylko docenić to, że przytyłam tak bardzo. Brzmi debilnie, nie? No brzmi. Ale to, ile się nauczyłam… często chciałabym to cofnąć. Ale wtedy przychodzi refleksja. Czy byłabyś w tym miejscu, w którym jesteś, gdyby to się nie wydarzyło? Gdyby cokolwiek z tego, co się wydarzyło, nie miało miejsca? Czy naprawdę czegoś aż tak żałujesz, że chciałabyś cofnąć czas, ze wszystkimi konsekwencjami cofnięcia? NIE.

Nauczyłam się akceptować swoje błędy. Swoje złe decyzje. To, co się dzieje złego w moim życiu. Złego subiektywnie. Doceniam i dziękuję Bogu za każde trudne doświadczenie. Dziękuję za doświadczenie depresji. Dojrzałam do tego. Bez depresji nie byłabym tym, kim jestem. Nie miałabym szans poznać takich meandrów własnej psychiki. Odkryć drugiego dna. Dotknąć głębi duchowości i zobaczyć, że nie ma końca. Dziękuję za to. Nie żałuję. Choć czasem mi trudno myśleć o tym przyjmując to co się wydarzyło bez cienia złości…

Najtrudniej mi dziękować za chorobę i… właśnie za wygląd… Wierzę, że to się zmieni. Że nauczę się dziękować i za to. Szczerze i z głębi serca. O to się modlę. Modlę się o akceptację siebie. O miłość własną. Bo jak mogę kochać innych, mając do siebie tak wrogi stosunek? Taka miłość jest wyczerpująca. Nie chcę znów być pusta. A miłość własna to jedyna droga, żeby się napełnić. I mieć z czego dać.

Ale modlę się też, żeby schudnąć. Choć głupio się czuję wymawiając słowa takiej modlitwy. Jakby nie przystawały do takiego poziomu rozwoju duchowego, który dany mi było osiągnąć (nie, że jakiś nie wiem jak obiektywnie wielki, o ile takie rzeczy w ogóle da się zdefiniować obiektywnie, ale w mojej skali znaczący). Ale czasem się szarpię. I potrzebuję pogadać o tym z Tym Kochanym Tatą. Po prostu.

.

.

.

.

.

.

Czy kiedyś nastąpi moment, że ciało przestanie spełniać tak znaczącą rolę w moim życiu?
Czy kiedyś je szczerze i autentycznie pokocham?
Czy kiedyś przestanie mnie kłuć ten cholerny dysonans poznawczy?
Jak to się robi? Jak to jest? Jak to jest akceptować swój wygląd takim, jakim jest?
Bez żadnego ALE…?

Czy ja kiedyś schudnę?