Słabo coś mi się dziś kręciło. Moje 20 kilometrów było jakieś męczące… Wczoraj było wściekłe. Byłam strasznie niewyspana i jeszcze piszczał mi hamulec. Ale też bolały mnie uda. I kolana. Miałam ochotę zabić. ZABIĆ. Kogokolwiek. Najbardziej siebie.
Hamulec chyba sama zepsułam. Bo w sobotę naszło mnie na czyszczenie roweru. No i zgodnie z instrukcjami K. wszystko pięknie wyczyściłam, szeleszczący łańcuch naoliwiłam… aaaaale musiałam poprawić. I zakręciłam pedałem do tyłu, czym spowodowałam szeroko pojęty szelest w przedniej przerzutce. Z godzinę dłubałam, zanim doszłam, o co kaman. Doszłam z pomocą K., ale i tak nie umiałam naprawić. Skończyło się na mechaniku. Wtedy też zaczęły mi piszczeć te cholerne klocki. Nie wiem, co zrobiłam dokładnie, ale zaczęły. Mechanik zapomniał. Długa historia i trochę moja wina… lubię tego mojego anemicznego mechanika, ale jednak wczorajsze niedociągnięcie i mój brak czasu na dyskusję wywołał niemą histerię przeplataną falami… eee… to nie była agresja… brakuje mi słowa… no totalnego wkurwa i braku równowagi. O! Mam! IRYTACJI. Proste słowo. Irytacji.
Jadąc darłam się pół drogi. Tak głośno muzyki w słuchawkach chyba jeszcze nie miałam. Ludzie się za mną oglądali. Rzadko aż takie tłumy w lesie. Mnie zastanawia tylko DLACZEGO. Mój las, wynocha! Byłam tak poirytowana… mogłam spokojnie hamować przednim, albo tym piszczącym tylnym gwałtowniej. I wtedy nie piszczał aż tak. Ale świadomość, że NIE JEST IDEALNIE kompletnie wyprowadzała mnie z równowagi. W końcu z tej irytacji odważyłam się zawrócić głowę Panu Bogu. Bo ja normalnie do Taty tylko z ważnymi sprawami. Ale teraz wrzasnęłam w las: BOŻEEE! WEŹ MI COŚ ZRÓB Z TYMI HAMULCAMI, BO OSZALEJĘ! Na 16 kilometrze zaczęła mnie boleć głowa. Zdjęłam słuchawki. Zahamowałam. Nie piszczały.
Nie, że upatruję w tym działania Boskiej Ręki. Pewnie to był zwykły przypadek, bo nie jestem przekonana, czy Pan Bóg ma czas zajmować się hamulcami 😉 Ale tak czy inaczej poczułam gigantyczną ulgę… Ulgę, która dała mi do myślenia. Nie jest dobrze. Mój układ nerwowy nie wyrabia. Takie pierdoły… nie śpię… nie jem… nie chudnę… nie myślę… pracuję zrywami… Sama przed sobą jestem taaaaka silna. Taaaka pancerna. Że ja nie dam rady?! Koniec końców… „Jak się czujesz? Dobrze. Aaaa no tak, bo jesteś na lekach”…
.
.
.
.
.
Czuję jakiś gigantyczny chaos. To zdanie piszę na tym blogu pewnie z pięćdziesiąty raz. Ale to się nie chce zmienić… mam opór przed porządkiem. Nie umiem go zaprowadzić. Dusza artystki wymusza na mnie brak dyscypliny. Nie umiem tego spacyfikować, chociaż bardzo chcę. Z drugiej strony porządku i stabilizacji potrzebuję jak powietrza… Jak to do cholery ogarnąć?? JAK?? Wszystko mi już opada… Trudno mi się skoncentrować… złapać flowa… Mój ex trzymał mnie za fraki z chodzeniem spać. Dla niego było wiecznie za późno. Dla mnie wiecznie za wcześnie. Ale przynajmniej zasypiałam. Teraz nie tylko źle śpię, ale też sama sobie ten sen sabotuję. Masakra…
Trzeci raz kichnęłam. Zaraz kichnę czwarty. Dwa razy pisałam na FB, że chce napisać wpis o wrzosach. I ciągle nie idzie. Zaczęły się pojawiać już pod koniec lipca. Zawsze myślałam, że dopiero we wrześniu. Teraz już są ich całe połacia. Równo rok temu byłam na największym w Europie wrzosowisku. Wtedy też miałam w głowie wpis o wrzosach. I go nie napisałam…
Wrzosy skojarzyły mi się z moimi siwymi włosami. Już w lipcu. W ogóle to nienawidzę lipca. Ale o tym, jak wróci flow. Jeśli nie zgubię koncepcji… O siwych włosach też miałam napisać. Kiedyś już pisałam nawet… jest ich coraz więcej. Nie będę się nimi wzruszać. Jeśli nie ma polotu to nie ma tematu. Czuję, że jest sens pisać o siwych włosach. Ale to ma drugie dno. Trzecie. I nie mogę się do niego dokopać. Teraz mam w czubkach palców same grafomańskie komentarze…
Nie wiem. Nie wiem. Nie wiem. Nie wiem. Nic nie wiem. Czuję się głupia. Nie umiem planować. Nie umiem ogarnąć. Tęsknię. Nie wiem za czym. Raz myślę, że za nocą. Ze wszystkim co niosła, jak jeszcze to niosła. Bo niosła wiele. Raz myślę, że za tym, czego nigdy nie miałam. I mam ciągle nadzieję, że może jednak jeszcze będę miała… Bolą mnie uda. Ciągle nie takie, jak mają być. Za grube. Nie chce mi się być mądra i dojrzała. Za grube i chuj. Za grube i bolą. Dlaczego jestem taka zmęczona? K. ma rację. K. ma zawsze rację. Powinnam spać jak człowiek. Szkoda, że to nie takie proste.
Resztkami sił nie tracę nadziei. Truję się sama. Przed chwilą miałam na końcu języku czym. Ale zgubiłam. Nie wiem, czym się truję. Uczę się nie truć. Z dnia na dzień wychodzę z tego obrzydliwego pyłu. Jeżdżę rowerem nie tylko po leśnych ścieżkach, ale też po leśnych drogach. I czasem jakiś debil przejedzie samochodem. Albo jeszcze gorzej. Quadem. Gdy nie pada, pył unosi się w cholerę długo. Można się zakrztusić. Nienawidzę tego. Za każdym razem rośnie we mnie agresja. Tak samo, jak gdy chodziłam z Najmłodszą mojej przyjaciółki wzdłuż jeziora. Nie mogę tego zrozumieć. Dlaczego tam nie ma strefy ciszy??? Łabędzie, kaczki, rezerwat… i motorówki… Bluzgi mi się cisną na usta.
Mam wrażenie, jakbym próbowała wykasłać ten kurz z nozdrzy. Kaszlę. Kicham. Patrzę z pogardą za oddalającym się… powiedzmy… wehikułem… Dziś kasłałam… wczoraj wiatr wiał mi prosto w twarz. Dziwny wiatr. Albo ja go dziwnie odbierałam. Jakbym była zupełnie pijana. Dziwny kolor. Dziwne ukłucia na twarzy. Dziwne światło.
.
.
.
.
Światło… światło… światło… światło… Tysiące myśli. Żadna nie zapisana.
.
.
.
.
Milion zgubionych pomysłów. Haseł. Tytułów wpisów. Nienawidzę tego. Nienawidzę tej ściany. Nie umiem zszyć zdania. Flow się zgubił. Znowu to samo napisałam… Właśnie wpieprzyłam kompulsywnie pół chleba. Jestem do dupy. A może nie. A może nie jestem do dupy. Jestem głodna. Nie jem pół dnia. Bo nie mogę. Potem chce mi się jeść. Dziwne? No w sumie nie. Ale mnie nie pasuje. Nie mieści się w moim pomyśle na życie. O ile ten pomysł w ogóle istnieje.
.
.
.
.
.
Pisałam ten wpis godzinę. Nic nie wnosi. chce mi się płakać.