Ludzie, relacje, ludzie, relacje…

Relacje to najgorsza orka świata. Jeszcze nie zdarzył mi się w życiu taki rok, w którym bym tyle nauczyła się o ludziach, ich trudnościach i problemach, ale też o sobie samej. O swoich granicach. Granicach emocjonalnych, granicach wytrzymałości. Każda sytuacja, z jaką się spotkałam dotychczas, a która mnie dotknęła, miała zupełnie inny koloryt problemu.

Tym razem, po wielokrotnym przekroczeniu granic emocjonalnych, w brudnych butach i bez cienia zgody, po zdeptaniu protestów i zgaszeniu nieudolnych prób asertywności, została nadwyrężona moja wytrzymałość. Moja potrzeba zaistnienia takich aspektów relacji jak elementarna przyzwoitość drugiej strony, szacunek, akceptacja. Próbowałam długo. Przekonywałam sama siebie, że może jestem zbyt delikatna. Ale gdy znajdujesz się w oparach trucizny – słabniesz fizycznie. I nie przekonasz swojego ciała, że jesteś za delikatny. Nie ma tak. Czuję się zatruta, obolała, nic nie warta. Podniosę się. Nie z takich rzeczy się podniosłam. Ale przede mną jeszcze zakończenie tej sprawy. Po prostu zakończenie. Bez zbędnych wyjaśnień. Ale i tak w związku z tym pewnie pojawią się całkiem spore, całkiem paraliżujące emocje.

Jak to jest, że tak mnie noszą tego typu sprawy? Że nie mam dystansu? W takich sytuacjach ta moja wrażliwość wydaje się być czystym przekleństwem. Pytanie, czy jest faktycznie. Ale na razie nie umiem ocenić.

Ogólnie jest mi źle i nie wiem, co pisać.