Farba

Kołdra. Druga. Trzecia. Głowa pod jedną z nich. Koszulka. Druga. Trzecia. Bluza. Sweter. Rozgrzewająca herbata. Leki. Kropelki potu spływające między piersiami. W końcu mam ciepłe stopy. Ale w środku… w kończynach… w brzuchu… w klatce piersiowej… nieroztapialny sopel lodu. Bolesny. Nie dający się niczym poruszyć. Nawet odrobinę.

W głowie jedna wielka karuzela. Wszystko mi wiruje. Nawet gdy zamknę oczy. Ciało we śnie niespokojnie oddycha. Czuję je. Czuję całą siebie. Jakby bardzo niestabilnie unosiło się nad łóżkiem. Napięte. Zaraz spadnie. Gdzie jest góra, a gdzie dół? Co się dzieje ze ścianami? Dlaczego zachowują się, jakby miały zwalić mi się na głowę? Dlaczego w ogóle się zachowują zamiast stać w miejscu jak zawsze???

Dziwny, niespokojny popołudniowy sen. Dźwięki pianina. Dźwięki słów. Śnił mi się Sztaudynger. I jego bajki, które czytałam, zanim zasnęłam. Lew, który zjadł mysz.

Choroba. Realna. Przewlekła. Kolejna. To przez leki. Czuje ją w każdym nerwie. Tym razem dostalam po zmyśle równowagi. Nic nie jest stabilne. Nic nie jest na miejscu. Nic nie jest tam, gdzie być powinno. W głowie. W sercu… W życiu…

Nie umiem niczego poradzić na połączenie mojej rąbniętej psyche ze słabym ciałem. Zero dystansu. Jestem silnie psychosomatyczna. Odreagowuję każdy stres. Ból psychiczny. I jestem wtedy tak strasznie podatna na zniszczenie… niszczę sama siebie… Ale jeszcze nigdy nie byłam w takim stanie. Nigdy. Nigdy nie byłam tak chora przez tak długi czas. Nigdy nie było tak, że realnie mój mózg się wyłączał… Nigdy jeszcze moje ciało aż tak nie krzyczało. Nigdy ból aż tak nie wylewał się z każdej komórki. Nigdy. Nie umiem tego opisać. Ściana.

Obserwuję siebie z zainteresowaniem i z przerażeniem. Dotarło kilka ważnych rzeczy… Dotarło, że jestem silna. Że jestem jak Gedeon, któremu Bóg kazał iść „z siłą, którą ma”. Że mam wolę życia. Pomimo. Ale też dotarło do mnie, jak jestem delikatna… że aż tak… dotarło, że są rzeczy, których zmienić nie umiem, mimo wieloletnich starań… dotarło jak bardzo mam połamane skrzydła… Dotarło. Dotarło. Dostałam w głowę kanciastym kamieniem. Kolejny raz. Tym razem większym. Bez litości. Bez szacunku. Bez uważności. Bez odpowiedzialności. Bo czymże jest odpowiedzialność za drugiego człowieka?

Dotarło do mnie jak bardzo jestem dobra… Tak. Jestem dobra. Mam w sobie jakieś nieopisane pokłady dobroci, których dziś nienawidzę… każda próba wywołania w sobie mogącej ulżyć mi złości, kończy się falą troski czy… czegoś, czego nie umiem nazwać… nie umiem sobie z tym poradzić. Tak bym chciała pomóc. Wytłumaczyć. Pokazać. Wesprzeć. Uszczęśliwić. Teraz widzę jak bardzo swoim kosztem. Cały świat był zawsze ważniejszy niż ja. A gdy zapragnęłam czegoś dla siebie, skończyłam z metką egoistki i krótką datą przydatności. Smak wciąż nie ten.

I wciąż nie umiem tego uporządkować. Wciąż się samobiczuję. Za to, jaka jestem i że nie umiałam inaczej. Że mimo mojej intuicji potrafię sobie skutecznie zasłonić oczy, a intuicję spławić. Że śmiem BYĆ. Od lat to samo… Nie umiem wywrzeszczeć. Nie umiem mieć żalu. Nie umiem nie usprawiedliwiać. Nienawidzę się za to.

Cena za otwarte serce jest naprawdę wysoka. Już to wiem. Od dawna. Ale ja to ja… Nieracjonalny, niespokojny duch. I jeszcze ta naiwność… ta dziwna wiara w człowieka POMIMO… Kiedyś myślałam, że umiem przebaczać, ale pamiętać będę. Teraz jakbym nie była w stanie wyciągać nauczek… to pieprzone dobre serce wszystko mi przysłania… Ten ból jest tak gigantyczny i nie do opisania, że nie mam już nad niczym kontroli. Nie umiem się znaleźć w tym chaosie. A ten kanciasty kamień… ta twarz zalana symboliczną krwią… ta świadomość, że to, jaka chciałabym być, jaka wydawało mi się, że jestem… to tylko kolorowa farba… skoro przez tyle lat tego nie opanowałam, to może czas się pogodzić z tym, że już nie opanuję… Trzeba się tej farby pozbyć… najlepiej zetrzeć ja pumeksem… Bo tylko pogrąża… najbardziej we własnych oczach…

.

.

.

.

Co mi przyniesie czas? Co mi przyniesie ten ból fizyczny i psychiczny? Jeszcze większy ból?

Po co?