Mam dość tych mar, tych nocy, tych cieni, śladów, zjaw i dziurek od klucza. Nadmiar w stosunku do przestrzeni. Mdli mnie. Mdli mnie!
Mam tak straszną ochotę KRZYCZEĆ!!!
Demony, demony… łajzy za plecami… dobrze znane, zawsze tak samo upierdliwe… Strach przestać widzieć, strach dobić, strach rozczłonkować. Nie wiem, co jeszcze powiedzieć. Chyba tyle, że niektóre są tak dobrze znane, albo tak kurczowo się ich trzymam (???!!), że puszczenie ich jest trudniejsze niż ich znoszenie… I kiedy znów coś się zmienia…
Najgorsze to unosić się w próżni. Bez perspektywy szczytu, dna, ani nawet zaczepienia. O tyle dobrze, że dotyczy to tylko kilku spraw czy relacji… choć czasem jakby się niekontrolowanie rozłazi…
Puszczenie jest takie trudne…
Tak mi ciąży ostatnio perspektywa tych niedobitych, niedomkniętych spraw… ja wiem, że to niemożliwe , ale… dlaczego żeby stanąć przed przyszłością „na czysto” trzeba rzucić wszystko i wyjechać do Tybetu…?
Nudna już jestem. Ale mam potrzebę spuszczać powietrze „przy okazji”. Na ogarnięcie notatek na długie posty niestety wciąż czasu brak Tak za tym tęsknię