Cały dzień mnie kłujesz. Nie tylko dziś z resztą. Kłujesz ostrymi końcówkami. Nie wiem, czy jeszcze jesteś. Czy już odpuściłeś na dziś mój horyzont. Przestałam Cię stąd widzieć kilka godzin temu. Zostało światło. Przeraźliwie nudny księżyc. Przeraźliwie uzależniający księżyc. Ciągle obok mnie.
Dziś przebijasz się cienkim sierpem przez ciemność. Ostre brzegi kłują. Generują dyskomfort. Generują BÓL. Generują czkawkę z niedotrawionych wspomnień. Przyciągasz wzrok, choć nie uczyniłam NICZEGO, żeby Cię zobaczyć. Czuję Twoje oczy na sobie, gdy idę po jakiejś beznadziejnie surrealistycznej łące. Świat Salvadora Dalego. I te jego głupie wąsy. Nie mniej surrealistyczne niż sierściuch z tego samego zdjęcia. A ja na tej łące całkiem rozebrana, do zupełnie nagich emocji. Nie mogę się już okryć. Gdy raz się kogoś zobaczy nagiego… wolałabym pokazać się realnie naga.
Litera D. Jeśli księżyc jest w kształcie litery D to dużeje. Gdy w kształcie litery C – cienieje. Teraz dużejesz. Dużejesz w moich wspomnieniach. Dużejesz pod mostkiem. Dużejesz gdzieś w przewodzie pokarmowym. Na myśl o Tobie pojawia się znane uczucie mdłości. Ale nie z obrzydzenia. To inny mechanizm. To paraliż szokowy. To drętwienie. To PTSD. Dużejesz w mojej głowie. Dużejesz do granic w lesie. Dużejesz nawet wtedy, gdy słońce jeszcze solidnie świeci.
Z dnia na dzień na niebie będzie Cię coraz więcej. I tak aż do wściekłej pełni. Pełnia oślepia. Co oświetli? Co się wypełni? Czy to będzie światło uwolnienia? A może uwikłania? A może światło, które oświetli zamknięte drzwi? Pełnia pozwala dojrzeć. Co wymodlę? Co dojrzę? Ty mnie dojrzysz? Ty masz teleskop. To oczywiste. Zobaczysz. Może już widzisz. Ale czy dojrzysz?
Pełnia gwałci ciemność. Intymność. Pokazuje to, co ukryte. Ja wiem więcej, niż myślisz. Pieprzony szósty zmysł. Po prostu wiem. I sam to przyznawałeś. I jednocześnie pokazałam więcej, niż chciałam. A Ty wciąż dużejesz. Oświetlasz więcej i więcej. ZABIERASZ więcej i więcej. A ja nie umiem żyć w milczeniu. Muszę pisać. Wciąż nie do końca okryta kobieta na tej pieprzonej, surrealistycznej, oświetlonej Twoim światłem łące… Łatwy cel.
.
.
.
.
.
W ciągu dnia, gdy pracuję, dużejesz tylko pod spodem. Dużejesz tam, gdzie nie widzę. Słońce mogłoby wymazać Cię kompletnie z pamięci. Ale ciało pamięta. Tym bardziej, że dużenie jest nie do zatrzymania. Pełnia czyha. Pełnia pełna. Pełna niepokoju. Pełnia pełna niepokoju. I marzeń o spokoju. Co będzie po pełni?
Zcieniejsz.
C jak cienieje. Cieniejesz aż do nowiu. Aż do ciemności.
Zcieniejesz?
Zcieniejesz w sercu? W głowie? W pamięci?
Zcienieje moja warstwa braku zaufania?
Zcienieją moje marzenia i pragnienia? I stanę się starą raszplą bez życia…?
Zcienieje Twoja zbroja? Ściana , którą zbudowałeś po to, żeby zasłoniła to, co boli?
A wiesz, że jeśli to boli, to ta ściana nie pomoże? Ale cóż Ci po mądrościach smarkuli. Co ja wiem o życiu, nie?
Zcienieje mój żal do Ciebie. Może Twój do mnie. W końcu musi. Jeśli sam nie zniknie to to wymodlę. Wymodlę jasne słońce i błękitne niebo. Sobie. I Tobie. Bez względu na to, czym ono będzie. Tylko Bóg to wie. A ja Mu to oddam. A jak oddam… co jest w Bożym planie? Może zcienieje ta warstwa lodu i w końcu…
.
.
.
.
Zimno mi. Idę spać.