Lubię niedzielne wieczory. Takie ciche, takie o niczym. Przygaszone światło… Ale dziś boli mnie głowa…
Zbyt dużo ludzi bywa w lesie niedzielnymi popołudniami. Strasznie nie lubię ich mijać, gdy pedałuję zamyślona. A jeszcze bardziej, gdy odmawiam różaniec. Bolą mnie nadgarstki. Źle mi się go trzymało. Nie wiem w sumie czemu. Może dlatego, że sobie te nadgarstki zaorałam składaniem mebli. Nie szkodzi. Przejdzie. Jak wszystko. Bo nic nie jest wieczne.
Chyba, że ból głowy.
Głowa ma w sobie pełno myśli. Trochę poleciało do żołądka. Nieco w jelita. Ale tym razem dostaje głównie głowa. Jakoś tak.
.
.
.
.
.
.
Jak może nie boleć od myśli, które nie mają ujścia?
Jak może nie boleć, gdy muszę milczeć, a tyle bym chciała powiedzieć? Napisać?
Jak może nie boleć, gdy bieżących przeżyć jest wystarczająco dla trojga, a wlecze się za mną i dobitnie daje o sobie znać jeszcze ostatnie 17 lat?
Jak może nie boleć, gdy wspomnienia pojawiają się między drzewami, kują przez ułamek sekundy ostrą igłą w bolące, niezagojone miejsce i wydobywają tylko gwałtowne i soczyste „K…WA!”…?
Jak może nie boleć , gdy ma się tak zwane „tyle na głowie”?
.
.
.
.
.
.
.
No boli. Najbardziej od myśli, które nie mają ujścia.
Ale już niedługo. Cokolwiek to znaczy.
Już niedługo.