Można by było zacząć od stwierdzenia, że łatwo ulegam nałogom. Ale to nie prawda. Owszem, znam osoby silniejsze ode mnie. Mniej samodestrukcyjne. Ale jakaś wewnętrzna siła powoduje, że trzymam się z daleka od groźnych jazd.
Przez całe życie wypaliłam max 1.5 paczki papierosów. Z piciem byłam dzielna, postanowiłam sobie, że nie piję do 18 roku życia. Nie piłam chyba do 23 czy 24. Później zawsze z głową. Pierwszy raz porządnie upiłam się w wieku 30 chyba. I też nie w tak zwane 3 dupy. Wszystko doskonale pamiętam. Zawsze grzeczna. Zawsze przyzwoita. Nigdy nie łamałam żadnych reguł gry. Żadnych. I jednocześnie robiłam wszystko, żeby mieć poczucie bycia lubianą i kochaną… i wcale mi nie wychodziło…
Na swoje szczęście umiałam patrzeć daleko do przodu. Przez źle dobrane okulary pozornej dorosłości. I los mi chyba w pewnym sensie sprzyjał… nigdy nie pasowałam do towarzystwa szkolnych ćpunów i imprezowiczów. Nikt mnie nawet nie namawiał, a sama byłam zbyt nieśmiała i zniszczona relacjami z rówieśnikami, żeby zadbać o zaproszenie… Tak więc pomimo tej ogromnej potrzeby akceptacji za wszelką cenę ominęła mnie przynajmniej ta kategoria życiowych błędów.
Tylko po co ta sztywnosc przez tyle lat? Skoro nie mam tendencji do popadania w nałogi, to wypicie szampana w Sylwestra w wieku lat 20 zdecydowanie by mi nie zaszkodziło. Ale zaszkodziłoby resztkom mojego poczucia wartości, które trzymały się tylko dzięki tej fasadzie twardej, ekscentrycznej kobiety obdarzonej silną wolą.
Uzależnienie od akceptacji wciąż się za mną ciągnie… W porównaniu z tym, co było kiedyś, zostały śladowe ilości… Tylko ja wiem, ile mnie to pracy kosztowało… ale jednak coś zostało… Nie byłam w stanie pisać nie tylko dlatego, że rozkładanie bólu na czynniki pierwsze generowało mi obraz brania udziału w sekcji zwłok. W czymś, co zawsze napawało mnie tak ogromnym przerażeniem… Ale też dlatego, że czułam, że stałam się tak bardzo monotematyczna… wciąż pisałam do Ciebie… i pisałam… i obiecywałam sobie, że już więcej nie napiszę… i dziś też sobie obiecywałam… i znów piszę do Ciebie… Wciąż w tej samej konwencji… blaaa blaaaa… Wciąż księżyc. Wciąż Ty i Ty i Ty. Bo… a czy to ważne, bo co…?
Kiedyś chciałeś zabrzmieć mądrze i zarzuciłeś mi, że „nie mogę być od Ciebie uzależniona”. Ogarnęła mnie jednocześnie złość, irytacja i pusty śmiech. Nigdy nie byłam od Ciebie uzależniona. Bo wiem, co znaczy uzależnienie od drugiego człowieka. Jedyne uzależnienie, które poznałam od podszewki. Wiem, co to znaczy robić wszystko, żeby być zaakceptowanym. Ty widać tego nie wiesz. Albo byś chciał, żebym była od Ciebie uzależniona. Albo ja bym chciała, żebyś Ty chciał… Albo, albo, alboooo, alboooooooo….
.
.
.
.
Tak naprawdę nie ma zbyt wielu „albo”. Trwam. Cudem. W tej nicości. W tym, co się wydarzyło. Nie ma, że to albo tamto. Jest tak, jak jest. Najgorsze, że Ciebie nie ma. Ale już nie ma „albo”. „Albo” należy do Ciebie. Oddałam je w Twoje nicniemogące ręce. Bo ja zrobiłam wszystko… albo… nie wszystko…